Zagranica: Smok inflacji podnosi głowę?

Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że wysokie i co gorsza wciąż rosnące ceny energii będą stałym elementem krajobrazu w światowej gospodarce, skoro popyt na nią ciągle rośnie, a jej źródła są ograniczone

Słownictwo szefa banku centralnego nie byłoby dobrym tworzywem trzymającego w napięciu kryminału - pisze "The Times". Powracające motywy przemówień głównych bankierów świata to niedopowiedzenie, abstrakcja, bezbarwność, a jeśli mamy do czynienia z mistrzem, to również zasłony dymne. Wszystko to nie dzieje się bez powodu. Szef banku centralnego, jak dobry ojciec rodziny, musi zawsze emanować absolutnym spokojem, nawet pośród najgorszego kryzysu. Gdy wali się dach, a u progu domu czyha stado wilków, ojciec nie zakrzyknie: "Ratuj się, kto może!", lecz zawoła do siebie dziatki i spokojnie opowie im o niepokojących sygnałach, niepewnej perspektywie oraz możliwości wystąpienia w najbliższym czasie przejściowych trudności. Potem, kto żyw, może uciekać.

Więc kiedy szef Fed Ben Bernanke mówi, że coś jest "niepożądane", jedyną odpowiednią, rozsądną i wyważoną reakcją jest panika. Właśnie tak stało się w pierwszej połowie czerwca, kiedy to wyjątkowo jasno powiedział, że ostatnie wskaźniki inflacji są niepożądane. Tym samym zapowiedział, że możemy spodziewać się dalszych podwyżek stóp procentowych. Podobny ton przybrały wystąpienia szefów Bank of England i Europejskiego Banku Centralnego.

Po raz pierwszy od co najmniej dekady jesteśmy świadkami alarmu inflacyjnego ze wszystkimi jego objawami. Wzrastają stopy procentowe, spadają ceny akcji, a inwestorzy próbują przewidzieć potencjalne konsekwencje powrotu do czasów przyspieszających cen i bardziej restrykcyjnej polityki monetarnej.

Nawet Bank Japonii - podkreśla "Financial Times" - gdzie przez lata głównym zmartwieniem były ceny spadające, martwi się teraz zagrożeniami związanymi z inflacją bardziej niż tym, że gospodarka mogłaby znów popaść w spiralę deflacyjną. Nikt jednak nie przewiduje gwałtownego powrotu do świata lat 70. - pociesza nas komentator "FT". Inflacja jako zjawisko światowe została stopniowo wyparta z krajów rozwiniętych, począwszy od końca lat 80. Nic nie wskazuje, by miały się skończyć obecne nieinflacyjne czasy. Szefowie banków centralnych jednak, być może, będą musieli włożyć znacznie więcej wysiłku niż do tej pory w utrzymanie stabilności cen. Jak widać z wykresów, w ciągu ostatnich sześciu miesięcy inflacja rosła we wszystkich trzech najważniejszych obszarach gospodarczych - Stanach Zjednoczonych, Japonii i w strefie euro. Co ciekawe, wzrost cen manifestuje się niezależnie od wzrostu cen energii.

Według analizy "Financial Times" mamy do czynienia z pięcioma nowymi problemami. Po pierwsze, gwałtowny wzrost gospodarczy ostatnich czterech lat wyeliminował nadmiar mocy produkcyjnych w Stanach Zjednoczonych i Japonii, tym samym ograniczając możliwość dalszego szybkiego rozwoju bez napędzania inflacji.

Po drugie, istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że wysokie i, co gorsza, wciąż rosnące ceny energii będą stałym elementem krajobrazu w światowej gospodarce, skoro popyt na nią ciągle rośnie, a jej źródła są ograniczone.

Po trzecie, emanująca z Chin siła deflacyjna związana z niskim kosztem robocizny zacznie powoli się wyczerpywać, równoważona nienasyconym apetytem Chin na surowce energetyczne potrzebne do dalszego rozwoju chińskiej gospodarki, który w rezultacie napędza światową inflację wynikającą z cen energii. Z obliczeń ekonomistów wynika, że w ostatnich pięciu latach bezpośredni wpływ taniego importu z Azji obniżał inflację w Stanach Zjednoczonych jedynie o 0,1 pkt proc. rocznie, a w Europie o 0,3.

Po czwarte, w ostatnich latach istotne wskaźniki w polityce monetarnej, w tym stopa zadłużenia gospodarstw domowych, były rozgrzane do białości, co oznacza, że w obiegu było za dużo pieniądza, nawet jeśli efekty tego widoczne były tylko w niektórych obszarach, takich jak rynek nieruchomości.

Wreszcie po piąte, oczekiwania inflacyjne rosną, co oznacza, że dzisiejsza inflacja przełoży się jutro na żądania podwyżek zarobków.

Zdaniem "FT" wobec tych wszystkich czynników inflacjogennych szefowie banków centralnych słusznie interweniują, zwłaszcza że instrumenty polityki monetarnej pozwalają osiągać efekty z dużym opóźnieniem. Sprawę komplikuje dodatkowo globalizacja. Tradycyjne modele matematyczne służące do przewidywania zachowań inflacji dotyczą podaży i popytu na danym rynku. Tymczasem dość trudno jest przewidzieć wzajemne oddziaływania coraz bardziej zintegrowanych gospodarek światowych. Potrzebna jest więc szczególna ostrożność.

Ostatnia dekada, jak pisze komentator londyńskiego "Times'a", stała pod znakiem apoteozy wszechwładnego szefa banku centralnego. Na początku lat 90., gdy świat wreszcie pokonał nękającego go smoka inflacji, tylko dwa kraje zapewniały swoim bankom centralnym polityczną niezależność - Stany Zjednoczone i Niemcy. Od tego czasu jednak powstał Europejski Bank Centralny i wszyscy członkowie strefy euro powierzyli prowadzenie polityki monetarnej ekspertom. Podobnie uczyniły rządy Wielkiej Brytanii i Japonii. Politycy pokonali tym samym odwieczną pokusę dłubania przy gospodarce, które tak często źle się dla wszystkich kończyło. Najpotężniejsze narzędzie polityki gospodarczej przekazano fachowcom, którzy na ogół wywiązywali się ze swego zadania dobrze: inflacja pozostawała na niskim poziomie, podobnie jak stopy procentowe, które biły historyczne rekordy. Inna rzecz, że mieliśmy do czynienia z wyjątkowo sprzyjającą koniunkturą. Nie wiadomo, czy tolerancja społeczeństw na wszechwładne decyzje banków centralnych wytrzyma próbę ognia w czasach rosnących cen.

Ben Bernanke, nowy szef Fed, nie zdobył sobie jeszcze zaufania rynku, przypomina "The Guardian". Znalazł się zresztą w sytuacji niezbyt godnej pozazdroszczenia. Jego wychwalany pod niebiosa poprzednik Alan Greenspan wyprowadził wprawdzie amerykańską gospodarkę na prostą po załamaniu na giełdzie i atakach terrorystycznych 11 września, lecz odbyło się to kosztem drastycznego obniżenia stóp procentowych i zalania rynku tanim pieniądzem. Gdy amerykańska gospodarka "zaskoczyła", a do jej rosnącego popytu doszedł chiński popyt na surowce, ceny na światowych rynkach zaczęły bardzo szybko piąć się w górę. Teraz Ben Bernanke dostał w spadku ten bałagan i musi postępować bardzo ostrożnie, a przede wszystkim zaskarbić sobie zaufanie rynku, by nie dopuścić do paniki - podkreśla "The Guardian".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.