Kto rządzi globalną wioską

Internet zamienił świat w globalną wioskę. Ale czy będzie to radosna wioska powszechnego uczestnictwa w kulturze i demokracji, jak to widzi profesor Henry Jenkins? Czy może rację ma Krzysztof Teodor Toeplitz, który - wierny odruchom peerelowskiego intelektualisty - szuka tego, kto w tej wiosce pociąga z ukrycia za sznurki?

Dokąd prowadzą nas media?

Krzysztof Teodor Toeplitz

Iskry, Warszawa

Kultura konwergencji. Zderzenie starych i nowych mediów

Henry Jenkins

przeł. Małgorzata Bernatowicz, Mirosław Filiciak

Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa

W komedii Woody'ego Allena "Annie Hall" główny bohater stoi w kolejce do kina i z poirytowaniem podsłuchuje rozmowę w sąsiedztwie, w której jakiś pompatyczny intelektualista peroruje na temat teorii mediów Marshalla McLuhana.

Bohater nie może wytrzymać i wtrąca się do tej rozmowy, twierdząc, że intelektualista nic z teorii McLuhana nie zrozumiał. Na ostateczne poparcie swoich słów wyciąga zza filmowego kadru prawdziwego Marshalla McLuhana, który potwierdza jego interpretację swoim autorytetem. "Gdyby tak mogło być w życiu..." - wzdycha na koniec bohater.

Dziś potrzeba wyciągnięcia McLuhana zza kadru jest jeszcze większa. W latach 60. i 70. jego książki pomagały zrozumieć świat rządzony przez mass media - McLuhan był np. pierwszym intelektualistą, który umiał wyjaśnić, dlaczego telewizyjne materiały z wojny w Wietnamie miały nieporównywalnie większe znaczenie polityczne od pokazywanych w kinach reportaży z poprzednich wojen toczonych przez USA.

Wyjaśnienie wiązało się z zaproponowanym przez McLuhana podziałem środków przekazu na "chłodne" i "gorące". Gorący środek przekazu to taki, który dysponuje wysoką wiernością odtwarzania, w związku z czym odbiorca, chłonąc go, może częściowo wyłączyć umysł - na przykład siedząc w stereofonicznym kinie z panoramicznym ekranem.

Chłodny środek to taki, w którym przekaz jest uproszczony, zniekształcony, zakłócony - i wymaga w związku z tym większego zaangażowania umysłu. O ile ekran kina jest medium "gorącym", mały ekran telewizora jest jego przeciwieństwem jako typowy przykład medium "chłodnego".

Oglądając tę samą bitwę w kinie i w telewizji, widzimy co innego - w kinie możemy wyłączyć umysł i zachwycać się heroizmem pięknych chłopców w mundurach, w telewizji zobaczymy przede wszystkim bezsensowną masakrę. Tak objawiało się inne ważne odkrycie McLuhana - sam środek przekazu już jest pewnym przekazem.

McLuhan sformułował to rozgraniczenie w roku 1964, kiedy ekran telewizora był migocącym, czarno-białym, wypukłym okiem katody w wielkim drewnianym pudle. O ile sama idea rozgraniczenia środków przekazu na chłodne i gorące nie straciła aktualności, to dziś - w czasach telewizji o wysokiej rozdzielczości - podział przebiega inaczej.

Na naszych oczach dokonuje się właśnie zapowiadana przez medioznawców konwergencja mediów. W czasach McLuhana wszystko było proste - telefon przychodził do domu po miedzianym drucie, sygnał radiowo-telewizyjny w postaci fal elektromagnetycznych, pocztę przynosił listonosz, muzyki słuchało się z czarnych krążków.

Dziś wszystkie te funkcje nauczyliśmy się tłumaczyć na zera i jedynki swobodnie fruwające po sieci. Wszystkie media zlały się w jedną całość, którą trudno jest ograniczyć. Coraz częściej np. słuchamy jakiejś piosenki dlatego, że znajomy przysłał nam mailem linka do teledysku wyemitowanego przez jakąś stację telewizyjną i utrwalonego w Youtube.

Jeśli w podzięce zatelefonujemy do owego znajomego przez internetowy komunikator typu Skype, to właśnie paroma ruchami myszki dokonaliśmy pełnej konwergencji czterech różnych opisanych powyżej mediów - które w 1964 r. wydawały się tak bardzo fizycznie oddzielone jedno od drugiego, że nawet mało który pisarz science fiction przewidywał możliwość ich połączenia w jedną usługę.

Skoro jednak internet łączy w sobie zarówno media klasyfikowane kiedyś jako "hot" (kino, muzyka o wysokiej wierności odtwarzania), jak i media "cool" (radio, komunikacja pisemna), to jakim sam jest medium? Letnim?

Na polskim rynku ukazały się właśnie dwie książki, których autorzy próbują odpowiedzieć na to pytanie i dochodzą do dwóch skrajnie odmiennych odpowiedzi. Jedna z nich to "Kultura konwergencji" profesora Henry'ego Jenkinsa z Massachusetts Institute of Technology, a druga to "Dokąd prowadzą nas media" Krzysztofa Teodora Toeplitza.

Jenkins - który gościł w grudniu w Polsce na konferencji "Kultura 2.0" - uważa, że nowe media są zdecydowanie "cool", zarówno w sensie mcluhanowskim jak i przenośno-potocznym. Kultura konwergencji otworzyła ogromne możliwości udziału samych użytkowników, którzy już niczego nie chcą odbierać z wyłączonym umysłem.

Nawet jeśli oglądają w kinie film z cyklu "Gwiezdne wojny" - który dzięki wysokiej rozdzielczości oraz jakości stereofonicznego dźwięku niewątpliwie należy do mediów "gorących" - to zaraz potem chętnie uczestniczą w jakiejś działalności typowej dla mediów "chłodnych". Piszą opowiadania typu "fan fiction", dyskutują na forach, kolekcjonują gadżety, spotykają się na zjazdach fanów.

Jenkins traktuje nowe media z optymizmem podobnym do tego, jaki wyraził niedawno tygodnik "Time", uznając za człowieka roku każdego z nas - bo każdy z nas, jeśli tylko ma dostęp do internetu, może wywierać wpływ na światowe media taki, jaki kiedyś dostępny był tylko nielicznym grupom zawodowym.

Toeplitz swoją książkę zaczyna tymczasem od anegdoty Leopolda Tyrmanda, który obserwował kiedyś udających się do pracy pracowników Telewizji Polskiej. Najpierw pieszo ze środków komunikacji publicznej przybywali pracownicy fizyczni, potem własnymi samochodami przyjeżdżali elegancko ubrani pracownicy średniego szczebla - kamerzyści, montażyści, elektronicy, ludzie, bez których telewizja nie mogła funkcjonować, ludzie, na których twarzach widać było inteligencję i dumę z posiadanych umiejętności.

I potem przywożone przez szoferów służbowymi czarnymi wołgami do gmachu wchodziły nalane, prymitywne osobniki o ziemistych twarzach, w brudnych koszulach i niemodnych garniturach. "I to do nich należało kierownictwo merytoryczne" - kończył swą anegdotę Tyrmand, a Toeplitz za nim radzi, by w każdym nowym medium szukać nie tyle tego, co modne i eleganckie, ile właśnie tego prymitywnego, nieciekawego osobnika, który w nim pociąga za sznurki.

Nawet gdy Toeplitz analizuje te same przykłady co Jenkins - na przykład kulturalną aktywność miłośników "Gwiezdnych wojen" - wyciąga diametralnie odmienne wnioski. Gdzie Jenkins widzi demokratyczny, oddolny i nieokiełznany ruch społeczny, tam Toeplitz widzi typowe kapitalistyczne przedsiębiorstwo, które daje ludziom dokładnie tyle wolności, ile mu się opłaca, ale w każdej chwili jakiś niesympatyczny korporacyjny oficjel w niemodnym garniturze może po prostu wyciągnąć wtyczkę i powiedzieć "koniec zabawy".

Toeplitz przypomina też coś, o czym Jenkins zdaje się zupełnie nie pamiętać. Choć lubimy sobie wyobrażać internet jako medium charakterystyczne dla tzw. wolnego świata, w którym trzecioświatowe dyktatury są najwyżej jakąś peryferyjną egzotyką, w rzeczywistości już za chwilę będzie odwrotnie.

Już teraz zresztą widać, jak dużą rolę w nowych zjawiskach medialnych odgrywają Chiny czy kraje islamu - zauważa Toeplitz. Są to rynki na tyle atrakcyjne dla internetowych gigantów jak Google czy Yahoo, że te prześcigają się w dostosowywaniu swojej oferty do miejscowych ograniczeń polityczno-cenzuralnych, tak by nie uprzedziła ich w tym konkurencja.

Przyszłość mediów nie musi być "zachodnia" - twierdzi Toeplitz i odwołując się do głośnych w minionej dekadzie książek Benjamina Barbera i Samuela Huntingtona, przypomina, że właśnie w cyberprzestrzeni można się spodziewać ostatecznego triumfu "dżihadu nad McŚwiatem", a już teraz dokonuje się tam "zderzenie cywilizacji".

Interesującą ilustrację tej tezy dostarcza z kolei książka Jenkinsa. Ta również rozpoczyna się anegdotą - to głośna w sieci sześć lat temu sprawa "Bertsamy Ben Ladena", czyli kolażu przedstawiającego Osamę w towarzystwie Berta, postaci z programu dla dzieci "Ulica Sezamkowa". Kolaż stworzył amerykański grafik Dino Ignacio w ramach serii "Bert is Evil" ukazującej Berta w towarzystwie różnych zbrodniarzy lub na tle sławnych katastrof.

Traf chciał, że organizatorzy wiecu poparcia dla Ben Ladena w Bangladeszu przygotowali plakat-kompilację różnych zdjęć przywódcy al Kaidy jakie ściągnęli po prostu z sieci. Albo nie zauważyli Berta, albo nie zrozumieli jego znaczenia, w każdym razie agencje obiegło surrealistyczne zdjęcie przedstawiające tłum islamskich fundamentalistów z plakatem, na którym wśród różnych twarzy Osamy widnieje też kukiełka z Ulicy Sezamkowej.

Jenkins nie analizuje tego jednak w kontekście ideologicznego zderzenia w internecie, tylko po prostu kolejnego przypadku, jak właściciele praw intelektualnych do Berta (firma Sesame Workshop) stracili nad nim kontrolę za sprawą "fanowskiego zapożyczenia, czy to w Ameryce Północnej, czy to na Bliskim Wschodzie".

Czy analizowanie islamskich fundamentalistów jako odpowiednika "ruchu fanowskiego" ma sens? Intuicyjnie bliżej mi jednak do postawy Toeplitza, który - choćby za sprawą tego, że kawał życia spędził w kraju komunistycznym - woli tradycyjną opozycję "totalitaryzm/zachodnia demokracja". Ta opozycja w książce Jenkinsa w ogóle nie jest brana pod uwagę, nawet przy analizowaniu przykładów, które się o nią wręcz proszą - tak jak powyższy.

Obie książki warto przeczytać, ale najlepiej w tandemie. Jenkins z pewnością góruje nad Toeplitzem znajomością współczesnego internetu - widać, że to człowiek, który swobodnie porusza się po blogosferze, grach sieciowych, fanowskich serwisach typu Youtube. Jak na autora książki mówiącej o "zderzeniu starych i nowych mediów" na temat starych mediów ma niewiele do powiedzenia.

Z książką Toeplitza jest dokładnie odwrotnie. Widać, że autor fenomeny współczesnego internetu zna głównie z drugiej ręki. Jednocześnie imponuje biegłością w posługiwaniu się medium, które jest wprawdzie bardzo "cool" w sensie mcluhanowskim, ale już nie dla większości współczesnych internautów. Zabiera się za współczesne media tak jak intelektualista starej szkoły, przykładając narzędzia pojęciowe wypracowane przez innych intelektualistów - Susan Sontag, George'a Ritzera, Franciszka Ryszkę (którego klasyczna monografia nazizmu przywołana jest tu do analizy totalitarnej propagandy) czy McLuhana wreszcie.

Bardzo chciałbym, żeby okazało się, że rację ma Jenkins, który twierdzi, że kultura konwergencji wciągnie wszystkich odbiorców do aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym czy kulturalnym. Konwergencja zamieni nas z bezmyślnych przeżuwaczy popcornu w aktywnych krytyków, twórców i dyskutantów - recenzujących dzieła kultury masowej w internecie, spierających się na ich temat, wreszcie tworzących własne.

Nie przeżyłem w PRL tyle lat co Toeplitz, ale przyznam, że bliskie mi jest jego podejście. Symbolem nowoczesnej internetowej kultury uczestnictwa jest przecież serwis MySpace, na którym faktycznie internauci - tak jak w wizji Jenkinsa - wymieniają się tworzonymi przez siebie piosenkami, filmami i tekstami. Tyle że tak naprawdę cały ten serwis należy do Ruperta Murdocha i jego koncernu News Corp.

Może nie nosi on garniturów aż tak niemodnych jak grubas z czarnej wołgi z anegdoty Tyrmanda, ale tak jak w tej anegdocie to on tu naprawdę rządzi.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.