Wideo na żądanie z barierami

Usługa wideo na żądanie to nowość na polskim rynku telewizyjnym. Ale ten biznes wcale nie jest łatwy - przekonuje Cinem@n, jeden z najmłodszych graczy na rynku cyfrowej dystrybucji filmów

Na dużą skalę pierwsza ruszyła Telekomunikacja Polska - od kilku tygodni jej klienci mogą wybierać w wirtualnej wypożyczalni spośród ponad 100 tytułów (o ile zaopatrzyli się wcześniej w specjalny modem od TP SA, tzw. livebox, oraz cyfrowy dekoder). Film lub program telewizyjny, za który trzeba zapłacić od 1 do 12 zł, można obejrzeć w ciągu 24 godzin.

Do wprowadzenia wideo na żądanie szykują się też inne spółki - m.in. wrocławski telekom Dialog, sieć kablowa Multimedia, czy platformy satelitarne. - W zasadzie wszyscy operatorzy myślą o tego typu usłudze, choć każdy ma na nią inny pomysł - mówi Barbara Czałbowska, wiceprezes spółki Cinem@n powołanej przez warszawską firmę ATM SA i dystrybutora filmowego Monolith. TP SA to pierwsza firma, która zdecydowała się na współpracę z Cinem@nem.

Cinem@n miał taki pomysł - postanowił połączyć bibliotekę tytułów filmowych z platformą technologiczną, do której mogą się podłączać operatorzy sieci kablowych czy telekomunikacyjnych. Za to, by technologicznie wszystko grało, odpowiada ATM SA, o to, co znajdzie się w ofercie, walczy Monolith.

Wideo na żądanie to modne hasło, ale w praktyce okazuje się, że rynek dopiero oswaja się z nową formą dystrybucji. I pojawiają się pytania, na które dziś nie ma odpowiedzi. - Jeżeli np. TP SA będzie promować film, który teraz jest w kinach, a za kilka miesięcy będzie w jej ofercie, to czy można się spodziewać spadku wpływów z biletów? - zastanawiała się Czałbowska podczas konferencji "Nowe media w Polsce - pytania o przyszłość" zorganizowanej przez nowosądecką Wyższą Szkołę Biznesu.

Dla dystrybutora filmów jest to o tyle istotne, że wprowadzając swoje tytuły do nowego kanału dystrybucji, może podgryzać już istniejące kanały. Dotąd było tak, że film najpierw trafiał do kin, potem ukazywał się na DVD (i trafiał do wypożyczalni) i wreszcie do płatnego kanału filmowego, np. Canal+. Nie wiadomo, jak usługa wideo na żądanie wpłynie na sprzedaż płyt DVD. Z kwaśną miną patrzą też na nią płatne kanały - próbowały wywalczyć, by filmy w wirtualnych wypożyczalniach nie wyprzedzały ich premier. Ale na to nie zgodziły się studia filmowe.

Te zresztą też mają swoje obiekcje. Pozyskiwanie praw do rozpowszechniania filmów w usłudze wideo na żądanie idzie jak po grudzie. Studia filmowe żądają minimum gwarancyjnego. Jeśli okaże się, że film nie cieszy się powodzeniem w nowym kanale dystrybucji, pewną sumę i tak mają zagwarantowaną. Jak mówi wiceprezes Cinem@na, najniższe stawki to od 1 do 5 tys. dol. za tytuł. - Poza tym studia filmowe panicznie boją się nowych technologii - dodaje Czałbowska. - Żądają szczegółowych informacji o tym, w jaki sposób filmy będą udostępnione abonentom, jaka to będzie technologia.

Po co im to? Żeby mieć pewność, że filmu nie da się skopiować i nie trafi do nielegalnej dystrybucji np. w sieciach P2P, gdzie film można ściągnąć za darmo.

Skoro taki z tym kłopot, to po co firmy zabierają się do wirtualnych wypożyczalni? - To jest deficytowy eksperyment, który trzeba zacząć, by się czegoś nauczyć - mówi Czałbowska.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.