Internet na świetlistym szlaku?

To był dobry rok dla internetu. Powróciło powszechne przekonanie o świetnej przyszłości e-biznesu.

Optymizm dało się wyczuć w doniesieniach o kolejnych powstających firmach i serwisach internetowych, w tonie wypowiedzi menedżerów, w artykułach i programach o rynku internetowym coraz częściej pojawiających się w popularnych mediach czy wreszcie w rosnących kursach spółek internetowych na giełdach. Pamiętny boom i krach dotcomów z przełomu wieków przeszły do historii, kac się skończył. Nawet w Polsce niektóre firmy internetowe stać już na reklamowanie się w telewizji czy na billboardach, równie intensywnie jak robią to potężne tradycyjne koncerny.

Przyczyny? Przede wszystkim koło zamachowe rynku internetowego kręci się coraz szybciej. Kluczowe dla e-biznesu słupki pokazujące liczbę internautów, popularność stałych łącz z siecią, a zwłaszcza wartość rynku reklamy internetowej i wartość towarów sprzedanych online pną się w górę od lat. Zgodnie z prognozami pięły się też ostro w zeszłym roku. Coraz łatwiej uwierzyć, że tak już pozostanie i że dalsze prognozy - wciąż bardzo dobre - także będą się spełniać.

Nie bez znaczenia było kilka efektownych zjawisk i zdarzeń, które urozmaiciły rynkową rutynę. Eksplozja popularności wideo i multimediów w internecie czy tzw. serwisów społecznościowych stała się dostrzegalna nie tylko dla specjalistów, ale także dla przeciętnych internautów. Masową wyobraźnię zelektryzował YouTube, serwis który swoim dwudziestokilkuletnim założycielom pozwolił zarobić w kilkanaście miesięcy setki milionów dolarów.

To wszystko chętnie nagłaśniały media. Nie brak jednak analityków i komentatorów ostrzegających przed nowym owczym pędem i kolejną inwestycyjną bańką mydlaną. Nieprzyjemnie brzmią też ostrzeżenia przed eskalacją przestępczości w cyberprzestrzeni.

Poniżej przypominamy garść tematów, które w minionym roku ogniskowały uwagę rynku internetowego i które niewątpliwie będą mieć duży wpływ na ten rynek także w tym roku.

WEB 2.0 - fakt czy marketing?

O haśle Web 2.0 jeszcze rok temu mało kto słyszał. Dziś jest ono sloganem powtarzanym do znudzenia. Mimo to trudno o jednoznaczną definicję Web 2.0. Flagowe przykłady nurtu Web 2.0 to m.in. blogi, Wikipedia, serwisy społecznościowe (np. MySpace, którego gwałtowny rozwój w USA to także jeden z zeszłorocznych fenomenów), tzw. internetowe sieci znajomości (serwis LinkedIn), serwisy do prezentacji zdjęć lub filmów (np. Flickr czy YouTube) lub serwisy, gdzie internauci po prostu wklejają linki do ciekawych materiałów (np. Digg). W Web 2.0 wpisuje się także tzw. dziennikarstwo obywatelskie (amatorskie).

Wymienione serwisy łączy jedno - nie istniałyby, gdyby nie sami internauci, którzy napełniają je treścią (własnego lub cudzego autorstwa). Najogólniej mówiąc, Web 2.0 to zatem trend w rozwoju internetu zakładający coraz większy udział użytkowników w tworzeniu, doborze i eksponowaniu treści w sieci. To właśnie dlatego przed paroma tygodniami magazyn "Time" przyznał zbiorowo internautom tytuł Człowieka Roku 2006.

Wielu komentatorów kpi jednak z hasła Web 2.0. Uznają je za modne marketingowe pustosłowie obliczone na wyciąganie od naiwnych inwestorów pieniędzy na nowe serwisy, których jedyną zaletą jest "zgodność z duchem Web 2.0". Ten rok zapewne pokaże, czy serwisy Web 2.0 potrafią zarabiać i czy wymyślą nowe sposoby na biznes różniące się od znanych w tradycyjnym internecie.

YOUTUBE i wideo w internecie

podpis pod foto: Chad Hurley i Steve Chen - twórcy YouTube

YouTube przejęty przez Google za, bagatela, ponad 1,7 mld dol. I to po zaledwie dwóch latach istnienia serwisu. To bezdyskusyjnie transakcja roku.

Zaczęło się od umieszczenia w internecie filmiku z kotem jednego z założycieli. Pomysł na serwis, w którym użytkownicy mogą łatwo zamieszczać pliki filmowe, szybko chwycił. YouTube to kopalnia amatorskich filmów, ale także np. fragmentów programów telewizyjnych. Uznano go wręcz za konkurenta telewizji i głównych portali. Rekordowy klip (kabaretowy show "Ewolucja tańca") internauci oglądali tam ponad 37,4 mln razy. YouTube stał się na tyle popularny, że zaczęli zaglądać tam hollywoodzcy łowcy talentów w poszukiwaniu nowego pokolenia scenarzystów i reżyserów.

Sukces YouTube podziałał na wyobraźnię. Naśladowców nie brakuje, na świecie serwisów z plikami wideo jest już przynajmniej kilkaset. Niektóre z nich - jak Revver, Eefoof, Break czy MetaCafe - płacą nawet twórcom najpopularniejszych filmików. W Polsce odpowiedniki YouTube to m.in. serwis Wrzuta.pl uruchomiony przez o2.pl oraz serwis Patrz.pl założony przez studentów z Politechniki Wrocławskiej i przejęty przez CR Media (włączony do portalu Pino.pl).

Ale miniony rok to nie tylko fenomen amatorskich filmików, to prawdziwa ekspansja wideo i multimediów w internecie. Nie tylko na Zachodzie. Także na stronach dużych polskich portali internetowych - Onetu, Wirtualnej Polski, Interii czy Gazeta.pl. - zaroiło się od teledysków, wywiadów, reportaży i transmisji rozgrywek sportowych. Coraz większe powodzenie wróży się reklamie wideo w internecie przypominającej doskonale wszystkim znane spoty telewizyjne.

PRAWA AUTORSKIE do zmiany

Podpis: Wiosną 2006 r. władze Szwecji podjęły akcję przeciw oskarżanemu o piractwo popularnemu serwisowi The Pirate Bay (Zatoka Piratów). Oburzyło to licznych sympatyków serwisu oskarżających szwedzką policję o chodzenie na pasku koncernów rozrywkowych (logo serwisu wzbogacono o strzelające doń armaty Hollywood). Serwis przeniósł serwery do Holandii i działa do dziś

Wysyp serwisów opartych na treściach zamieszczanych tam przez samych internautów (ale często wcale nie ich autorstwa) wywołał prawdziwą burzę w koncernach fonograficznych, studiach filmowych i stacjach telewizyjnych. Konstatacja była prosta - wyświetlając reklamy na stronie z podbijającymi oglądalność teledyskami czy fragmentami programów telewizyjnych, ktoś zarabia na twórczości, do której nie ma żadnych praw. Do sądów spłynęła lawina pozwów o naruszanie praw autorskich. Oberwał serwis społecznościowy MySpace.com, który prawnicy Universal Music określili mianem "wirtualnego magazynu pirackich kopii teledysków i utworów". Google podpadł wydawcom belgijskim, którzy żądali, by z serwisu Google News znikły ich teksty i zdjęcia. YouTube zaatakowały japońskie organizacje zarządzające prawami autorskimi - na ich żądanie serwis musiał wycofać ok. 30 tys. różnych plików. Od innego serwisu z plikami wideo - Groupera - Universal zażądał 150 tys. dol. za każdy plik, który umieszczono w serwisie bez zgody wytwórni (m.in. jeden z teledysków Mariah Carey).

Pod lupę amerykańskich organizacji branżowych trafiły serwisy z tabulatorami, czyli opracowaniami utworów muzycznych, najczęściej przygotowywanymi przez amatorów. Był i polski akcent: na wniosek spółki Sportfive z YouTube znikła część materiałów z meczu Polska - Portugalia. A ZPAV wziął się na serio za tropienie internautów dzielących się nielegalnie muzyką z innymi użytkownikami w sieciach P2P.

Ale batalia prawna to tylko jedna strona medalu. Koncerny zdają sobie sprawę, że czas zmienić model biznesowy, który nie sprawdza się w starciu z masą internautów nawykłych do brania wszystkiego za darmo. Wyjścia są dwa: właściciele praw mogą pozwolić, by internauci mieli swobodny dostęp do ich dzieł, licząc, że przełoży się to na wyższą sprzedaż. Mogą też wycofać dzieła, pozwać serwisy o odszkodowanie i utworzyć konkurencyjne portale, choć ze znacznie słabszą marką niż np. YouTube. Niezależnie od tego, którą drogę wybiorą, dyskusja nad prawami autorskimi będzie w najbliższym roku jednym z najgorętszych tematów. I zarazem głównym hamulcem internetowej ewolucji - bo gdyby np. YouTube obedrzeć z wszystkich plików mogących naruszających prawa autorskie (choćby tych, które w tle wykorzystują utwory muzyczne), to czy serwis zdobyłby aż taką popularność?

SECOND LIFE i wirtualne światy

podpis: W SecondLife drugie życie prowadzi już ponad dwa miliony użytkowników

Kiedy w 1992 r. Neal Stephenson pisał powieść "Snow Crash", pewnie nie przypuszczał, że papierowa wizja Metaverse, wirtualnego świata i następcy internetu, tak szybko znajdzie swoje miejsce w rzeczywistości. Internetowych światów, w których ludzie mogą się komunikować, dowolnie kształtować otoczenie i swoje wirtualne odbicie, jest kilka - Active Worlds, Entropia Universe, Croquet Projekt czy Dotsoul. Ale dopiero w zeszłym roku za sprawą Second Life usłyszał o nich cały świat (ten prawdziwy). SL stworzyli amerykańscy programiści ze spółki Linden Lab. Obywatelem Second Life można stać się w kilka minut - tyle trwa rejestracja w serwisie. Potem, o ile starczy talentu i umiejętności posługiwania się komputerowymi aplikacjami, można na własną rękę na przykład projektować cyfrowe ubrania i na nich zarabiać, sprzedając tym, którzy takich zdolności nie mają. Aby bowiem egzystować w "Second Life, trzeba mieć lokalne pieniądze - lindeny. Dostać je można, wymieniając na nie prawdziwe amerykańskie dolary.

W Second Life drugie życie prowadzi już ponad dwa miliony użytkowników - dziennie z ręki do ręki przepływa kilkaset tysięcy dolarów. W wirtualnym świecie zagnieździły się też komercyjne marki - wirtualne dresy i buty sprzedaje Adidas, samochody - Toyota, komputery - Dell. Swoje biuro ma tu agencja Reuters - pracuje w niej korespondent agencji z krwi i kości Adam Pasnick (w SL przedstawia się jako Adam Reuters). Właściciel sieci hoteli sprawdza zaś, czy powstający dopiero na papierze projekt hotelu, który w prawdziwym świecie pojawi się dopiero w 2008 r., przypadnie do gustu wirtualnym mieszkańcom.

Z wirtualnymi światami jest jednak pewien problem - są o wiele bardziej wciągające niż gry komputerowe, które mają określoną fabułę kończącą się w określonym momencie. W Second Life można zaś siedzieć do upadłego. Psychologowie ostrzegają, że dla niektórych wirtualne światy są ucieczką od codziennych problemów. Z tym że ta ucieczka może przerodzić się w niebezpieczne uzależnienie. Biorąc pod uwagę to, jak bardzo Second Life przypomina prawdziwe życie (choć nikt jeszcze nie wymyślił, jak najeść się wirtualną zupą) w tym roku psychoterapeuci mogą mieć pełne ręce roboty. Kto wie, być może nawet otworzą w Second Life swoje gabinety.

CYBERMAFIE zamiast hakerów

podpis: phishing - fałszywa witryna eBay służąca do wykradzenia loginu i hasła

Miejsce indywidualnych hakerów zajmują przestępcze cybergangi czy też raczej zwykłe gangi rozszerzające pole działania o internet i rekrutujące adeptów spośród młodych uzdolnionych informatyków - alarmowały w zeszłym roku firmy zajmujące się bezpieczeństwem komputerowym i organy ścigania w wielu krajach. O ile jednak hakerom zależało na rozgłosie i sławie, o tyle przestępcom zależy wyłącznie na pieniądzach ofiar. Atakują więc komputery tak, by jak najdłużej pozostawało to niewykryte. Zamiast ogromnych światowych epidemii wirusów mamy - jak donoszą raporty o bezpieczeństwie - coraz więcej phishingu (fałszywych e-maili mających skłonić ofiarę do ujawnienia ważnych danych np. o kartach kredytowych), oprogramowania szpiegowskiego, wycieków i kradzieży danych, zainfekowanych komputerów "zombie" rozsyłających spam itp. Według firmy McAfee liczba e-maili phishingowych wzrosła w ciągu ostatniego roku o blisko 25 proc. i są one coraz trudniejsze do wykrycia.

Zdaniem ekspertów w nowym roku przestępcy wezmą na cel coraz bardziej popularne urządzenia mobilne, w tym wielofunkcyjne komórki (smartfony).

PORÓWNYWARKI CEN w Polsce

Na świecie internetowe porównywarki cen znane od dawna (w 2005 r. porównywarkę Shopzilla kupiono za ponad pół miliarda dolarów, a na Shopping.com firma eBay wydała ponad 600 mln dol.). W Polsce na dobre rozwinęły się dopiero w zeszłym roku.

Dla internautów porównywarki to całkowicie darmowy i szybki sposób na znalezienie najtańszego poszukiwanego towaru w sklepach internetowych (a ceny tego samego produktu w różnych e-sklepach mogą się różnić o 20-30 proc., i to zarówno np. przy telewizorach czy komputerach, jak i książkach). Porównywarki są błogosławieństwem także dla małych e-sklepów, których nie stać na reklamę, a które dzięki takim serwisom mogą dotrzeć do klientów i zachęcić ich niską ceną.

W zeszłym roku w Polsce do Skąpca, Ceneo, Gemino i Kupujemy doszły m.in. serwisy porównawcze Nokaut, 9sekund, Oferciak. W sumie działa ich już kilkanaście. - To chyba najpożyteczniejsza rzecz, jaką znalazłem w internecie w ubiegłym roku - ocenił jeden z czytelników "Gazety".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.