Koniec drogi dla dyrektywy usługowej

Po prawie trzech latach politycznych targów i awantur prace nad dyrektywą usługową dobiegły końca. W środę Parlament Europejski miażdżącą większością przyjął jej poprawiony tekst

Nowe unijne prawo ma ułatwić firmom z wielu branży świadczenie usług w innych (niż ojczysty) krajach UE, podobnie jak zakładanie przedstawicielstw własnej firmy w innych krajach.

Historia dyrektywy usługowej zaczęła się w styczniu 2004 r., gdy pierwszy projekt przedstawiła poprzednia Komisja Europejska. Propozycja ówczesnego komisarza ds. rynku wewnętrznego Fritsa Bolkesteina była bardzo liberalna - przede wszystkim proponował on wprowadzenie zasady "kraju pochodzenia". Usługodawcy mogliby świadczyć usługi za granicą na podstawie swoich macierzystych przepisów. Na tej samej zasadzie, wedle której towar wyprodukowany w jednym kraju UE jest akceptowany w innym państwie wspólnoty.

Ale na to nie chciało się zgodzić wiele rządów UE, prawie wszystkie zachodnioeuropejskie partie lewicowe oraz związki zawodowe. Za były nowe państwa członkowskie Unii oraz ugrupowania liberalne. To starcie Europy "liberalnej" i "socjalnej" zakończyło się remisem. Parlament Europejski, a następnie unijne rządy znacząco zmieniły treść dyrektywy.

W miejsce "kraju pochodzenia" pojawiła się zasada "swobody świadczenia usług". Pozwala ona władzom narodowym ograniczanie swobody świadczenia usług, ale tylko w ściśle określonych przypadkach. I pod warunkiem, że te ograniczenia nie będą dyskryminacją.

Ponadto dyrektywie nie będą podlegały m.in. usługi zdrowotne, hazard, pośrednictwo pracy. Na osłodę liberałom zachowane zostały przepisy znoszące administracyjne utrudnienia przy zakładaniu przedstawicielstwa firmy usługowej w innym kraju.

Tak rozwodniony tekst dyrektywy ostatecznie znalazł większość. W środę eurodeputowani odrzucali kolejne poprawki (zgłaszane m.in. przez komunistów i zielonych), których celem byłaby dalsza deformacja dyrektywy. Gdy o 12.49 na gigantycznym ekranie na sali plenarnej pokazał się wynik ostatniego głosowania, na sali rozległy się oklaski, a wiele osób odetchnęło z ulgą. Wśród nich obecny komisarz ds. rynku wewnętrznego Charlie McCreevy. - Teraz będę spał lepiej - mówił "Gazecie" ze śmiechem. - Bo to naprawdę był temat, który dzielił Europę - powiedział McCreevy, nie ukrywając zmęczenia tematem.

W środę za przyjęciem dyrektywy usługowej opowiedzieli się praktycznie wszyscy polscy eurodeputowani. Także ci z Platformy Obywatelskiej i PiS, mimo że wcześniej, w trakcie pierwszego czytania projektu, większość głosowała przeciw. Zaraz po zakończeniu głosowania wielu polskich europosłów rzuciło się ku wyjściu: chcieli jeszcze zdążyć na mecz polskiej reprezentacji w Brukseli. - Lepiej mieć taki kompromis niż nic - zapewniał Dariusz Rosati (SdPl). - Dyrektywa usługowa, mimo że rozwodniona, to krok do ułatwiania życia, w szczególności małym przedsiębiorcom - komentował europoseł Adam Bielan (PiS). Zadowoleni wydają się także przedstawiciele UNICE, największego lobby gospodarczego w UE. - My, przedsiębiorcy, musimy być realistami: podziały polityczne były ogromne, a taka dyrektywa jest lepsza niż nic - zapewniał "Gazetę" Philip de Buck, sekretarz generalny UNICE. - Mimo wszystko to może stać się podstawą do utworzenia wspólnego, unijnego rynku usług, tak samo jak kiedyś powstał wspólny rynek towarów - uważa de Buck.

Polskie organizacje zrzeszające firmy są nieco bardziej krytyczne niż UNICE. - Ta dyrektywa to kulawy kompromis polityczny - czytamy w komunikacie Konfederacji Pracodawców Polskich.

Ostatnia formalność prawna związana z dyrektywą usługową (przyjęcie jej w Radzie UE) nastąpi w ciągu kilku tygodni. Zaraz potem zostanie umieszczona w unijnym Dzienniku Urzędowym. Od daty publikacji państwa członkowskie będą miały aż trzy lata na to, żeby wdrożyć jej przepisy w życie. Czyli do 2010 r.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.