Kto przerobi miliony sztuk martwego drobiu

Rząd uspokaja: jeśli ptasia grypa zaatakuje w Polsce na całego, weterynarzom pomoże wojsko. Może się jednak zatkać system utylizacji drobiu

Rada Ministrów zdecydowała we wtorek, że jeśli w kraju pojawi się kilka ognisk ptasiej grypy, to użyje żołnierzy do blokowania dróg wokół ognisk choroby, a wojskowe oddziały chemiczne pomogą dezynfekować opróżnione kurniki. - Taką umowę mamy już z policją i strażą pożarną, wojsko zostanie użyte w ostateczności, jeśli zabraknie nam policjantów i strażaków - powiedział "Gazecie" dr Krzysztof Jażdżewski, główny lekarz weterynarii.

W Polsce jest ok. 100 mln sztuk drobiu w kurnikach, z czego 80 proc. to kurczaki. Hodowcy są przekonani, że ich ptactwo nie zarazi się ptasią grypą, bo jest kompletnie odizolowane. To jednak nie chroni ich kurczaków przed śmiercią. Bo jeśli ptasia grypa zaatakuje wolno chodzący drób w jakimś gospodarstwie rolnym lub dzikie ptactwo, to obszar w promieniu 3 km od ogniska choroby zostanie objęty specjalnym nadzorem. A to w praktyce oznacza, że cały drób na tym terenie zostanie wybity.

Najwięcej ferm drobiu jest na Mazowszu, Warmii i Mazurach oraz w Wielkopolsce. Jeśli ognisko choroby pojawi się w tych regionach, straty będą największe. W razie kilku ognisk - grozi chaos. Wszystko z powodu wąskich gardeł w utylizacji drobiu.

Likwidacja fermy polega na zagazowaniu ptactwa skroplonym dwutlenkiem węgla. Potem martwe ptaki mają być w szczelnych workach specjalnie przygotowanymi samochodami wywiezione do zakładów utylizacyjnych, które przerobią je na mączkę. A mączka zostanie przewieziona do spalarni.

- To teoria, nikt dziś nie wie, jak to robić w praktyce, bo żadnych prób nie prowadzono - mówi dr Andrzej Komorowski, b. główny lekarz weterynarii kraju za rządów premiera Buzka. - Problemy zaczną się już w kurnikach. Często stoją w pobliżu domów mieszkalnych i są nieszczelne. A gaz w tym stężeniu jest niebezpieczny dla ludzi.

Ale największy kłopot to niedostatecznie przygotowane zakłady utylizacyjne. Kilka miesięcy temu inspekcja weterynaryjna przeprowadziła szkolenie szefów tych zakładów i wyznaczyła kilkanaście do akcji utylizacyjnej. Polskę podzielono na okręgi przypisane poszczególnym zakładom. Jeśli w okręgu wybuchnie choroba, zakład musi przyjechać, zebrać do worków zagazowane ptactwo, przewieźć je własnym transportem, przerobić na mączkę mięsno-kostną i odwieźć do jednej z dwóch wyznaczonych w kraju spalarni. Za to wszystko zakład utylizacyjny dostanie zwrot z budżetu - po 520 zł za tonę padłych kurczaków.

- Od pół roku panuje cisza. Kupiłem dla załogi kombinezony i specjalne worki, uszczelniłem na własny koszt samochody, ale nikt nam nie mówi, jak się przygotować do takiej akcji, a ludzie się boją przy tym robić - mówi Franciszek Kurowski, właściciel zakładu pod Ostrołęką, któremu podlega północna część Mazowsza i kawałek Warmii i Mazur.

Co gorsza, Kurowskiego nikt nie poinformował, ile drobiu hoduje się na jego terenie. Jego zakład może przerobić na mączkę ok. 20 tys. sztuk drobiu na dobę, ale przecież cały czas utylizuje odpady wieprzowe, drobiowe i wołowe, które odbiera z ubojni. Gdyby ptasia grypa zaatakowała jedną dużą fermę na blisko 700 tys. sztuk, system utylizacyjny się zatka.

- Jeszcze teraz, kiedy są mrozy, można troszkę przetrzymać martwy drób, ale jak grypa wybuchnie np. w maju, trzeba będzie utylizować natychmiast. Wtedy to będzie horror - mówi Franciszek Kurowski.

Copyright © Agora SA