Ernst Jansen: Rzeczpospolita Polska bardzo jasno postawiła sprawę: Chcemy mieć w was profesjonalnego partnera, który pozwoli wprowadzić spółkę na giełdę. Giełdowy debiut spółki był kluczowym elementem naszej dyskusji i jeszcze zanim zostaliśmy inwestorem, musieliśmy pokazać, że jesteśmy w stanie pomóc spółce, tak by stała się bardziej nowoczesna i profesjonalna i, co za tym idzie, mogła odnieść sukces na giełdzie. Debiut spółki na giełdzie był punktem wyjścia naszej dyskusji i wzięliśmy na siebie nasze zobowiązania względem spółki, ponieważ byliśmy absolutnie przekonani, że taki jest cel zarówno skarbu państwa, jak i nasz.
O: Oczywiście. To nie był teoretyczny zamiar. Plan rozwoju, który sporządziliśmy dla spółki, miał za zadanie przygotować ją do debiutu giełdowego. Dyskusja na temat struktury spółki, którą prowadziliśmy z udziałem przedstawicieli skarbu państwa, miała na celu przygotowanie jej do debiutu giełdowego. W okresie gdy zgadzaliśmy się ze skarbem państwa, a były takie krótkie momenty, gdy współpracowaliśmy zgodnie, obie strony pracowały nad debiutem giełdowym spółki. Jeśli zgodzimy się, że ziemia jest okrągła, to jest to już jakiś punkt wyjścia. Cała umowa nabycia akcji (SPA) oparta była na tym, że skarb państwa powiedział: "Chcemy wprowadzić tę spółkę na giełdę. Chcemy mieć pewność, że wypełnicie swoje zobowiązania i że nie sprzedacie swoich akcji jeszcze długo po wprowadzeniu spółki na giełdę". Zaakceptowaliśmy jeszcze kilka trudnych zobowiązań, których nigdy nie przyjęlibyśmy jako inwestor wyłącznie finansowy.
O: Termin oferty publicznej był określony bardzo wyraźnie, choć w pewnym przybliżeniu. Debiut miał się odbyć w ciągu 18 miesięcy. Chcieliśmy zobaczyć, czy to jest możliwe, bo gdy spółka wybiera się na giełdę, musi pokazać, że coś w tym kierunku zrobiła. Musi móc powiedzieć rynkowi: Zrobiliśmy już to i to, a to mamy zamiar zrobić. Jeśli zostaniecie akcjonariuszami naszej spółki, to na tym skorzystacie. Już w styczniu 2000 roku dyskutowaliśmy strategiczny plan dla spółki, który był oparty na planie rozwoju dołączonym do SPA. Plan rozwoju oparty był na naszych propozycjach, które złożyliśmy skarbowi państwa, a także na propozycjach ówczesnego zarządu PZU i zespołu, który miał pokierować spółką.
- Tak, myślę, że to absurdalne, ponieważ w pierwszym załączniku nie tylko zostaliśmy określeni mianem akcjonariusza strategicznego, co nakładało na nas obowiązek trzymania się wyznaczonego do końca 2001 roku kalendarza, ale również zobowiązaliśmy się kupić 21 proc. akcji po cenie równej cenie minimalnej, którą zapłaciliśmy w 1999 roku. W przypadku oferty publicznej była to cena wyższa. Jest oczywiste, że w tym czasie oferta publiczna była jasno określonym celem i że pracowaliśmy nad nim bardzo ciężko wraz z zespołem wyznaczonym przez spółkę.
- Myślę, że powinniśmy zacząć nawet od okresu sprzed SPA, ponieważ termin "kierownictwo spółki" pojawiło się w naszych negocjacjach z Ministerstwem Skarbu po tym, jak zostaliśmy wybrani do wyłącznych rozmów z resortem i występowaliśmy jako jedyny inwestor, z którym Ministerstwo Skarbu chce zawrzeć umowę. Podnieśliśmy nawet cenę, by mieć pewność, że zasady ładu korporacyjnego zostaną przyjęte. Mówiliśmy: "Jeśli teraz zaakceptujecie tę konkretną zasadę, o której rozmawiamy od tak dawna, jesteśmy gotowi podnieść cenę". Mówiliśmy wiele o ładzie korporacyjnym, ponieważ jako inwestor branżowy, a tak zostaliśmy określeni w SPA, trzeba mieć możliwość wyegzekwowania pewnych rzeczy w spółce, tak by móc dać jej określoną wiedzę. Nie tylko byliśmy zobligowani do pracy nad tym tematem, ale również musieliśmy coś zrobić w praktyce. Dlatego chcieliśmy być pewni, że będzie tam zespół, któremu będziemy mogli zaufać. To, że potem rozczarowaliśmy się co do pewnych osób, to, jak sądzę, osobna kwestia. Sądziliśmy, że to jest zespół, któremu możemy zaufać. Chcieliśmy, żeby działali jako zespół. Chcieliśmy, żeby spółka była prowadzona jako grupa, a nie tylko jako PZU. Chcieliśmy tego, bo to był jedyny sposób, w jaki można było przygotować spółkę do wejścia na giełdę. Ład korporacyjny był bardzo istotną kwestią i chcieliśmy być pewni, że będziemy mieli na tyle duża kontrolę nad spółką, że będziemy w stanie zrealizować nasz plan.
O: Tak, oczywiście. Gdybyśmy nie mieli tej kontroli, nie zaakceptowalibyśmy dodatkowych zobowiązań. Nie potrzebowaliśmy jedynie ochrony jako akcjonariusz mniejszościowy. Potrzebowaliśmy ochrony jako partner branżowy po to, by móc zrobić to, co mieliśmy zrobić.
- Myślę, że zmieniła się w tym sensie, że zaakceptowaliśmy zasady ładu korporacyjnego na bardzo ograniczony okres, ponieważ termin oferty publicznej uległ znacznemu skróceniu w porównaniu z 18 miesiącami, które zaakceptowaliśmy. Tego domagała się pani minister, ponieważ, jak mówiła, jedynym sposobem, w jaki może "sprzedać to opinii publicznej", jest zapewnienie jej prawa do bezpośredniego mianowania większości członków zarządu spółki. Zgodziliśmy się na to, choć uważaliśmy, że to wielkie ustępstwo z naszej strony i krok wstecz, jeśli chodzi o ład korporacyjny. Naszym zdaniem to idiotyczny pomysł, by bezpośredni przedstawiciele akcjonariuszy zasiadali w zarządzie, zamiast pozwolić radzie nadzorczej i zarządowi odgrywać przypisane im role. Skarb państwa uważał jednak, że to konieczne. Zgodziliśmy się na to, sądząc, że taki stan potrwa tylko przez jakiś czas. Mamy w końcu przeprowadzić ofertę publiczną. Zaraz potem to rada nadzorcza będzie mianować członków zarządu i będzie to bez wątpienia profesjonalny zespół. Zrobiliśmy to też w nadziei, że minister nie będzie dowolnie i przy każdej okazji korzystał z prawa do wymiany członków.
- Tak, członków zarządu.
- Cóż, myślę, że zrobiliśmy krok naprzód, stając się inwestorem strategicznym. Wciąż byliśmy zobowiązani, by zrobić wszystko, co w naszej mocy, by wprowadzić firmę na giełdę. W tym czasie bardzo dobrze współpracowało nam się ze skarbem państwa, myślę, że z korzyścią dla obu stron, i ład korporacyjny funkcjonował dobrze. Myślę, że dziś rano w postaci nieco karykaturalnej zostaliśmy przedstawieni jako ktoś, kto wszedł do spółki, i myśli, że może nią zarządzać. Nie zgadzam się z tym. Dobrze rozumieliśmy, że tak nie jest, ale w dobrej wierze współpracowaliśmy z obiema stronami, zarówno tą, która zapewniała wiedzę, jak i tą, która w tym czasie wciąż była większościowym akcjonariuszem.
O: Tak, mogę się zgodzić, że w tamtym momencie pieniądze nie zmieniły właściciela, ale z pewnością coś żeśmy zapłacili. Po pierwsze, musieliśmy zaakceptować strukturę ładu korporacyjnego gorszą od tej, którą mieliśmy wcześniej, gdzie mówiliśmy, że mamy zespół i zmieniamy go tylko w ramach wzajemnych uzgodnień. Dodatkowo zgodziliśmy się, że bez względu na to, kiedy skarb państwa przeprowadzi ofertę publiczną, my obejmiemy w niej 21 proc. Wciąż mamy taki obowiązek. Ktoś może powiedzieć: "Dziś ta spółka jest więcej warta niż wtedy". Cóż, wciąż nie wiemy, na ile wyceni ją rynek. Ale zawsze będziemy musieli zapłacić cenę z 1999 roku, nawet jeśli skarb państwa kompletnie rozłoży spółkę.
O: Tak, gdyby doszło do oferty publicznej, do której przeprowadzenia obie strony się zobowiązały.
PROFESOR CRAWFORD: Mówiłem, że przynosiła straty wcześniej.
- Po pierwsze, nie zapłacilibyśmy pięciokrotnej wartości aktywów netto w 1999 roku, gdybyśmy nie zakładali, że spółka może przynosić zyski. Nie chodzi o to, by napisać ładny projekt i powiedzieć, że zysk spółki rośnie. Po drugie i ważniejsze, trzeba podkreślić rzecz, o którą toczy się gorący spór, że to jest bardzo dobra spółka. To w ciągu ostatnich kilku lat stało się absolutnie oczywiste. Wygraliśmy przetarg w procesie, w którym konkurowaliśmy z innymi graczami, bo jasno obiecaliśmy, że wprowadzimy spółkę na giełdę. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby ta spółka okazała się niewypałem, skarb państwa szybko zwróciłby się do nas, nie tylko po to, by w związku z pierwszym załącznikiem powiedzieć: "Wywiążcie się ze swego zobowiązania na dalsze 600 milionów złotych, by zapewnić spółce wypłacalność. Wypełnijcie swoje zobowiązanie jako akcjonariusz i partner w joint-venture". Nie, wtedy po podpisaniu pierwszego załącznika powiedzieliby: "Panowie, weźcie sobie tę spółkę". Jeśli w czymś możemy się zgodzić, to w tym, że to jest bardzo dobra spółka. Jak pan powiedział, prawdziwa perła w koronie, i to jest właśnie pierwotna przyczyna problemu. Polski rząd żałuje, że ją sprzedał. Jak mówią, opinii publicznej nie podoba się fakt, że spółka ma zostać sprzedana. A decyzja została podjęta w 1999.
- Tak, ale przede wszystkim muszę zaznaczyć, że uważamy siebie za coś więcej niż tylko inwestora finansowego. Bez perspektywy giełdowej nigdy nie zwrócilibyśmy się do resortu skarbu po to, by zostać pasywnym inwestorem finansowym w PZU. Nigdy nie zaakceptowalibyśmy wszystkich tych zobowiązań, gdybyśmy nie mieli perspektywy giełdowej. Ta spółka mogłaby mieć znacznie lepsze wyniki, gdybyśmy przez te pięć lat mogli nią zarządzać w profesjonalny sposób zamiast - nie znam angielskiego słowa - "kalać się" wszystkimi tymi problemami i konfliktami. Uważamy, że źródłem tych konfliktów było państwo polskie, ponieważ nam najbardziej zależało, by spółka weszła na giełdę tak szybko jak to możliwe.
- Mówimy, że dzięki podniesieniu wartości spółki zarobilibyśmy o wiele więcej, gdyby umowy były realizowane zgodnie z tym, co ustalono.
- Z pewnością firma miałaby się lepiej...
- Tak, to bardzo proste. Mielibyśmy więcej akcji, a spółka miałaby lepsze rezultaty, więc korzyść byłaby podwójna.
Myślę, że nie można powiedzieć, byśmy w którymkolwiek momencie uniemożliwili ofertę publiczną. Na arenie publicznej wystąpiliśmy jedynie wtedy, gdy nasza reputacja została narażona na szwank, ponieważ ministrowie finansów RP zasugerowali, że zakup pierwszych 20 proc. akcji PZU sfinansowaliśmy z pożyczonych pieniędzy. Ponieważ wiedziałem doskonale, że tak nie było, musieliśmy się bronić. Nigdy nie daliśmy jakichkolwiek powodów, by ktokolwiek mógł sądzić, że chcemy uniknąć oferty publicznej. Tak naprawdę oferta publiczna byłaby naszym wielkim sukcesem.
- Tak.
- Tak działa większość spółek świadczących usługi finansowe, ale tak, to prawda. Mieli kilka działających spółek. W 1992 roku to była zupełnie inna firma.
O: Nie. Eureko nie jest marką. Według naszej filozofii ubezpieczenia to lokalny biznes, do którego potrzeba rozpoznawalnej marki, a wszystkie nasze spółki funkcjonują na swoich rynkach już od dłuższego czasu. Od tej reguły są pewne małe, choć znaczące wyjątki w Bułgarii i Rumunii i stosunkowo młode spółki we Francji i na Słowacji.
- Przepraszam. Zgodnie z naszą filozofią Eureko nie jest marką. W przeciwieństwie do takich firm jak AXA czy Allianz nie mamy polityki jednej marki. Nasze marki są markami lokalnymi, a nasze spółki to spółki lokalne. W naszym przekonaniu ubezpieczenia to lokalny biznes.
Nie, nie sądzę, by była to obecna struktura. Mamy obecnie nowy podmiot, Rabobank. To duży bank spółdzielczy w Holandii, który ma 5 proc.. To oznacza, że udział innych akcjonariuszy nieco się zmniejszył. Nie pamiętam teraz dokładnych danych, ale myślę, że była to istotna zmiana.
- Tak, to prawda.
- Tak.
- Tak.
- Nie, nie sądzę.
- Nie chodzi tylko o to, że wprowadzamy to do tych spółek. Chodzi o to, że te spółki współpracują ze sobą w celu wprowadzania jak najlepszych praktyk. To w pewnym stopniu dotyczy takiej firmy jak francuska MAAF czy PZU w obszarach, gdzie pracujemy razem.
- Tak, mogę tak powiedzieć.
- Tak. Proszę spojrzeć na schemat działania Achmea Holding. W ramach tego holdingu jest kilka spółek, które działają w różnych segmentach biznesu. Może być tak, że PZU działa w funduszach emerytalnych, ubezpieczeniach na życie i innych. Tak na przykład działa Achmea, która w tych segmentach rynku funkcjonuje nawet pod innymi nazwami. Naszym celem jest oczywiście wprowadzenie najlepszych rozwiązań, jakie mamy w grupie we wszystkich pozostałych spółkach.
- Tak.
- Jeśli chodzi o działalność audytorską to tak, zgadzam się z tym stwierdzeniem. Gdy chodzi o konsulting, jeśli do tego pani zmierza, to nie.
- Tak
- Tak, mniej więcej.
-Mówimy o roku 1999?
- Tak.
- Tak.
- Banco Commercial Portuguese.
- Tak. BCP zmniejszył swoje zaangażowanie w Eureko, ponieważ rynek bardzo mocno krytykował go, że są tak uzależnieni od wyników części ubezpieczeniowej. To zjawisko można było obserwować w ostatnich latach w branży usług finansowych. Rynek nie lubi banków, które są zaangażowane w działalność ubezpieczeniową, i karze je za to. BCP miał więc problem.
- Nie rozumiem pytania.
- W pełni zgadzam się z tym, że w 1999 roku Eureko było znacznie mniejszą i słabszą spółką niż obecnie. Z tym stwierdzeniem mogę się zgodzić. W tym sensie Ministerstwo Skarbu ma dziś do czynienia z zupełnie innym podmiotem, ponieważ wtedy byliśmy jedynie sojuszem spółek operujących na małą skalę, w dodatku w imieniu firm, których nie byliśmy właścicielami, takich na przykład jak holenderska Achmea i portugalski BCP. Zmiana, do której pani nawiązuje, nastąpiła po zawarciu przez nas umowy zakupu akcji, a przed dniem dzisiejszym. Tak więc mogę stwierdzić, że w 1999 roku Eureko było znacznie słabszą i mniejszą firmą niż obecnie, zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem kontroli operacyjnej nad swoimi spółkami zależnymi.
- Firma zmieniła się w sposób znaczący w tym sensie, że jest dziś znacznie silniejszą grupą finansową.
- Nie, nie zgadzam się z tym, ponieważ pani patrzy tylko na udział procentowy, a nie na zaangażowanie finansowe.
- Tak.
- Nie, nie możemy się zgodzić, ponieważ tłumaczę pani rzeczywistość ekonomiczną, a pani mówi o procentach, nie patrząc na liczby bezwzględne. Jeśli spojrzy pani na liczby bezwzględne, proszę porównać bilans Eureko z 1999 z którymkolwiek z bilansów po roku 2000, kiedy realizowaliśmy projekt, który miał na celu przekształcenie holdingu w spółkę kierującą biznesem ubezpieczeniowym zarówno Achmei, jak i BCP, to znaczy w Portugalii i Holandii. Zamiast żeby Achmea była jednym z akcjonariuszy, wykupiliśmy całą Achmeę od Achmea (...), która była akcjonariuszem Achmea, a w zamian za to oni otrzymali akcje Eureko. Tak więc dzisiejsza wielkość i siła Eureko, a także w każdym momencie od kiedy rozpoczęliśmy ten proces, jest większa niż w 1999.
- Jeśli chodzi o liczbę akcji Eureko, które ma BCP, to jest ich mniej niż w 1999.
- Ale w 1999 roku wartość Eureko i co za tym idzie wartość akcji Eureko, które miał BCP, była mniejsza, nawet uwzględniając to, co pani nazywa wycofaniem, ponieważ oni w tej chwili wciąż mają 5 proc. znacznie większej spółki. Proszę więc nie wyciągać wniosków, patrząc jedynie na udział procentowy. Proszę patrzeć na bilans.
- To jest fakt, z którym się w pełni zgadzam. Należy do tego jeszcze dodać, że w 2000 roku znacząco zwiększyli swój kapitał w Eureko. Jeśli więc pyta mnie pani, czy Eureko jest inną spółką dziś, niż było w 1999, to odpowiedź brzmi: Tak. Czy było to jakimkolwiek powodem do obaw w dyskusjach, które prowadziliśmy przed podpisaniem SPA? Nie. Ku mojemu zaskoczeniu nigdy nie było dyskusji o tym, co się stanie, jeśli Eureko przybierze inną formułę, podczas gdy bardzo wyraźnie mówiliśmy, jaka była wtedy formuła Eureko. Eureko było wtedy sojuszem spółek z silnymi ambicjami wejścia na giełdę, a PZU było, naszym zdaniem, kluczowym elementem tego procesu.
- Nie. Sadzę, że działania rządu mające na celu sprawdzenie, kto jest właścicielem podległych skarbowi spółek świadczących usługi finansowe, jest całkowicie uprawnione. Działają one przecież w prawnie uregulowanym otoczeniu. To całkowicie logiczne i słuszne, że rząd sprawdza, kto jest właścicielem spółki. Weryfikuje, na ile jest ona poważna i rzetelna oraz czy można uznać ją za inwestora długoterminowego. W pełni się z tym zgadzam. Zgadzam się także, że musimy działać w sposób całkowicie przejrzysty. Rząd i ciała nadzorujące muszą wiedzieć, kim jesteśmy i czym się zajmujemy. Nie zgadzam się natomiast z pani twierdzeniem, iż musiały istnieć podstawy do niepokoju, bowiem - jak wyjaśniłem - jesteśmy dzisiaj o wiele silniejszą i większą instytucją finansową niż Eureko BV było w 1999 r., w momencie podpisywania umowy.
- Którą stronę?
- Jest odwrotnie.
- Tak.
- Nabyliśmy pewną ilość akcji pracowniczych w czasie, gdy ich właściciele mogli już swobodnie je sprzedawać.
- Tak, gdyby było inaczej, informacja taka musiałaby znaleźć się w raportach z roku 2000 i 2001.
- Tak. Zmieniły się struktury.
- Nie jestem pewny, czy akurat wtedy. Musiałbym przeanalizować tę kwestię. Nie sądzę jednak, by miała ona większe znaczenie. Nie wiem, czy miało to miejsce właśnie w tym okresie, ale tak, z pewnością w 2002 roku.
- Pan Chronowski już na początku podjął próbę odebrania nam naszych uprawnień do głosowania.
PAN DE WIT: Czy to pytanie o stan faktyczny czy prawny?
PRZEWODNICZĄCY: Słuszna uwaga. Czy mogłaby pani ją skomentować, pani Francois-Poncet?
- Akcje...
- Nie w takim stopniu, jaki winien nam przysługiwać, ale zgadza się, wykorzystujemy je.
- Tak.
- Rozumiem zobowiązanie obu stron do przeprowadzenia IPO jako część naszej inwestycji.
- Z pewnością nie jest to planowana inwestycja, bowiem jesteśmy zobowiązani do przejęcia tych akcji. Jest zatem całkowicie jasne, że stanowią one część naszej inwestycji i jako takie już powinniśmy je posiadać.
- Nie jestem prawnikiem i - szczerze mówiąc - nie wiem, jak rozumieć to pytanie.
- Tak, jestem.
- Mhmm, hmmm?
- Tak.
- Z pewnością o tym właśnie myślałem.
- Chwileczkę. Jaka jest tam data? 2003 rok. Jesteśmy zdania, że powinno dojść do IPO. W takim wypadku przekazano by nam te akcje, a my byśmy je wzięli. Wiemy na pewno, że polski rząd stwierdził, iż dopóty, dopóki nalegamy na (dodatkowe) 21 proc. akcji, IPO nie będzie. Uważam zatem, że mamy całkowitą rację, formułując rzecz w sposób nieco ostrożny.
- Tak, wtedy już próbowaliśmy uzgodnić, że jesteśmy partnerem strategicznym. Skarb państwa naciskał, by uczynić z nas partnera przemysłowego. W Polsce statusowi partnera strategicznego towarzyszy dużo emocji i dlatego właśnie domagaliśmy się przyznania nam statusu inwestora strategicznego w pierwszym aneksie. Mówię, że "potwierdziliśmy to".
- Wyjaśnię to, nie odwołując się do samego tekstu. Jak pani wie, w umowie nabycia akcji uzgodniliśmy, że spółka będzie zarządzana w sposób korporacyjny. Zgodziliśmy się co do zobowiązań Eureko, ale doszliśmy też do porozumienia w kwestii przyznania nam pewnych bardzo istotnych - w perspektywie IPO - praw. Chodziło o to, że skarb państwa nie może sprzedać w ofercie publicznej innemu inwestorowi żadnego wyższego niż 5-procentowy pakietu akcji, o ile nie uzyska naszej wyraźniej zgody. Długo rozmawialiśmy na temat okresu ograniczenia praw do głosowania innych akcjonariuszy. Zgodziliśmy się co do ograniczenia stopniowo zmniejszanego w czasie kilku lat, liczby głosów, jakie każdy indywidualny czy inny akcjonariusz może wykonać podczas WZA. W trakcie negocjacji dano nam to jasno do zrozumienia i dlatego właśnie mówiłem o partnerze przemysłowym. Upewniali nas w tym także szczególnie doradcy Ministerstwa Skarbu, mówiąc: "Panowie, czeka was szeroka kontrola nad spółką, nawet jeśli będziecie tylko mniejszościowym udziałowcem. Właśnie z powodu ograniczeń prawa do głosu i liczby osób, które po IPO będziecie mogli powołać do rady nadzorczej. W praktyce oznacza to kontrolę nad firmą".
- Z całym należnym szacunkiem, ale widzę, że chce pani ze mną dyskutować na tematy prawne. W swoim zeznaniu opisałem dokładnie, co zdarzyło się w ciągu ostatnich lat po roku 1999. Kiedy nadużyto, a kiedy nie, naszego zaufania.
- Tak właśnie zeznałem i cieszę się, że mogę odpowiedzieć na wszelkie pytania związane z tym tematem. Nie jestem prawnikiem. Niechętnie spieram się o słowa, gdyż nie jestem przekonany, że potrafię czynić to w sposób odpowiedni.
- Oczywiście zadawałem sobie to pytanie wiele razy, a kiedyś podczas posiedzenia komisji sejmowej, w którym brałem udział, pan Kaczmarek nawet mi na nie odpowiedział. Bardzo interesujące, że w czasie, gdy toczyliśmy dyskusje na temat pierwszego aneksu, twierdzono, iż na skandal zakrawa to, że Eureko ma taki wpływ na spółkę i równą liczbę członków w radzie nadzorczej. Że mianowanie prezesa zarządu PZU wymaga zgody holdingu. Podobnie jak niezależnego przewodniczącego rady nadzorczej. Że uzgodnienia wymaga także odwołanie lub zawieszenie któregokolwiek z członków zarządu przeważającą większością głosów. A wszystkie te uprawnienia przy tak niskim procentowo pakiecie akcji. Wie pani dlaczego? Po prostu dlatego, że zaakceptowaliśmy wiele zobowiązań, by wprowadzić spółkę na giełdę. W tamtym czasie przyznanie nam tego rodzaju wpływu na spółkę było ze strony rządu bardzo mądrą decyzją. Dzięki niej bowiem mogliśmy pomóc w podniesieniu wartości spółki. Nasz główny problem polega na tym, iż zdajemy sobie sprawę, że mimo dobrych wyników finansowych PZU mogłyby one być nawet o wiele lepsze, gdybyśmy nie musieli brać udziału we wszystkich tych śmiesznych konfliktach.
- Na tym polegała cała prywatyzacja spółki: znaleźć przemysłowego czy strategicznego partnera - jakbyśmy go nie nazwali - i dzięki temu pomóc wprowadzić ją na giełdę oraz rozwinąć jej działalność. By tego dokonać, potrzeba pewnej dozy kontroli. Gdybyśmy nie wierzyli, że polski skarb państwa zrealizuje umowę w dobrej wierze, nigdy byśmy jej nie podpisali. Sądziliśmy, iż dzięki połączeniu wszystkich tych środków w jakimś stopniu posiadamy kontrolę. Przyznaję, że w praktyce prowadziło to także do pewnych problemów i tego, iż czasem dochodziliśmy do impasu. Właśnie w takim momencie trzeba umieć znaleźć przy współpracy partnera we wspólnym przedsięwzięciu konstruktywne rozwiązanie. A takim partnerem było dla nas Ministerstwo Skarbu.
- Tak.
- Przede wszystkim pragnę wyjaśnić, że nie ja ukułem termin "zarządzać spółką", lecz przedstawiciele skarbu państwa. Podczas negocjacji w 1999 r. Poza tym - jeśli chce się wprowadzić spółkę na giełdę, a to obiecał nam skarb państwa - jest rzeczą całkowicie logiczną przyznanie partnerowi przemysłowemu roli wiodącej. Co bowiem Ministerstwo Skarbu Państwa może wiedzieć na temat kierowania spółką ubezpieczeniową? Usiłowaliśmy w dobrej wierze wyegzekwować tę obietnicę.
- Przepraszam, ale nie nadążam za pani rozumowaniem i stanowczo sprzeciwiam się używaniu przez panią określeń w rodzaju "prywatne rozmowy". W swoim zeznaniu nie cytowałem niczego na temat negocjacji ze skarbem państwa, co pochodziłoby z prywatnych rozmów. Były to rozmowy służbowe.
- Przede wszystkim trudno mi zostawić z boku całe otoczenie, w jakim zawiera się umowę, ponieważ nie można objąć nią wszystkiego. Poza tym, musieliśmy opracować plan, jako aneks do umowy o nabyciu akcji. I to plan taki, który trzeba by zrealizować, by wprowadzić spółkę na giełdę. Do tego zaś - co jest absolutnie jasne - potrzeba z kolei możliwości sprawowania nad spółką pewnej kontroli.
- Jeśli pani sobie tego życzy.
PAN DE WIT: Przepraszam, gdzie to jest?
PRZEWODNICZĄCY: W którym miejscu w zielonym segregatorze?
PRZEWODNICZĄCY: Może pani dać nam parę minut, ponieważ nie mogę ich znaleźć.
PRZEWODNICZĄCY: Dziękuję.
- Przede wszystkim wydaje mi się całkowicie nielogiczne dopatrywanie się w deklaracji - jak czyni to pani - naszego wsparcia dla bieżącej strategii PZU, gdyż z pewnością badaliśmy całą kwestię pod kątem tego, jak skutecznie konkurować na rynku. Wiem na pewno, że nie ma mowy o takim wsparciu także w umowie, ale jak powiedział mi pan [nazwisko nieczytelne, prawdopodobnie chodzi o jednego z urzędników ministerstwa skarbu - red.], przedstawiono ten szczególny tekst zarządowi PZU, gdyż nie chcieliśmy znaleźć się w sytuacji, w której mogłoby dojść do konfliktu w kwestii filozofii biznesu.
- Prawa i zobowiązania zawarte są w umowie nabycia akcji, która nakazuje nam wspieranie spółki.
- To zabawa słowami. (nieczytelne) Cały ten program polegający na modernizacji sektora motoryzacyjnego PZU stał się do pewnego stopnia kością niezgody pomiędzy nami a panem Montkiewiczem. Dysponowaliśmy bardzo dobrym know-how, gdy chodzi o tak zwane szybkie odszkodowania w sferze ubezpieczeń motoryzacyjnych. Nie można głębiej zaangażować się w działalność firmy, jeśli nie ma się wpływu na jej funkcjonowanie i jeśli partner we wspólnym przedsięwzięciu nie pozostawia miejsca na prawdziwą realizację takich planów. Pokazano nam, że w momencie, gdy będziemy musieli mieć w czymś do czynienia z zarządem, zostaniemy przegłosowani we wszystkim, co nie podoba się naszemu partnerowi, i naprawdę znajdziemy się w kłopotliwej sytuacji. Z umowy i z ugody wynika, że musimy w pewnym stopniu kontrolować spółkę. Mieliśmy kontrolę - negatywną, jeśli tak chce to pani nazwać - nad zarządem. Do pewnego stopnia też kontrolowaliśmy radę nadzorczą.
- Nie. Sądzę, że wyjaśniłem sytuację faktyczną towarzyszącą zawarciu umowy. Jako biznesmen jestem zdania, że gdyby skarb państwa pozwolił nam działać tak, jak powinien był to uczynić, spółka byłaby w lepszej kondycji, niż jest obecnie. I leżałoby to w interesie wszystkich stron. Tak po prostu uważam.
- Tak.
- Uważam, że tak, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę, że ma ono charakter tymczasowy i straci aktualność w momencie IPO. Zabrałoby to w końcu 18 miesięcy.
- Tak.
- Tak.
- Tak, to prawda.
- Tak.
- Śledziłem ich karierę przez dość długi czas, od wczesnych lat 90. ubiegłego wieku.
- Tak. W istocie - jeśli pani woli - zgodziliśmy się na ponowne powołanie Jamrożego, a gdy chodzi o Wieczerzaka - na powołanie po raz pierwszy.
- Tak, prawda.
- Tak. Sądzę, iż minister był tak samo zaskoczony jak my.
- Tak, ale nie na tym polegał nasz konflikt z ministrem w tej szczególnej sprawie. Chodziło o to, że po takim postępku Wieczerzaka i Jamrożego minister najpierw powiedział, iż powinniśmy obu ich wylać. Był wtedy - dzięki swoim wpływom politycznym - przekonany, że zawiesi ich w sprawowanych funkcjach, ale później próbował nawet przywrócić ich na stanowiska. I tu właśnie doszło do konfliktu z ministrem. Mój problem polega nie tyle na tym, czy oceniliśmy obu dżentelmenów błędnie, czy nie. Do dziś uważam, że mieli duże możliwości intelektualne, ale wykorzystywali je do realizacji niedobrych celów. Jest jednak faktem, że gdy już do tego doszło, a nie mogliśmy dogadać się w tej sprawie z Ministerstwem Skarbu, podjęliśmy racjonalną decyzję biznesową, by jakoś rozwiązać sytuację. Wtedy natychmiast zaczęli pojawiać się różni politycy.
- Zostali zawieszeni dość szybko, wydaje mi się, że nastąpiło to dwa dni po zdarzeniu. Zawieszenie trwało przez wiele, wiele miesięcy. Dla spółki to zła sytuacja. Ale jeszcze dłużej pan Wieczerzak pozostawał prezesem PZU Życie, spółki-córki PZU.
- Jeśli czuje się nacisk ze strony swoich kolegów z rady nadzorczej, którzy mówią: "Panowie, zawieśmy ich, ponieważ musimy mieć trochę czasu, by przyjrzeć się całej sprawie, a w ciągu kilku dni przystąpimy do wylania ich z pracy", to można zaakceptować taką decyzję. Ale nie zmienia to istoty tego, co pani powiedziałem. Mój problem bowiem nie polegał na tym, że nie zawieszono ich od razu tamtej sobotniej nocy. Chodziło o to, że całe długie miesiące trwały przepychanki. Przechodziliśmy męczarnie aż do lata, gdy postanowiliśmy utworzyć nowy zarząd spółki.
- Ale po wielu zmarnowanych miesiącach, które winniśmy byli wykorzystać na przygotowanie firmy do wejścia na giełdę. Wieczerzak stworzył sobie przyczółki obronne w PZU Życie. Dzięki temu mógł trwać na swoim stanowisku w tej spółce-córce jeszcze dłużej. Ponadto wykorzystywał jej pieniądze na różne, niezwykłe cele i działania.
- Tak.
- Know-how, jak usiłowałem wcześniej wyjaśnić, dotyczyło oczywiście sposobu działania spółki. Zależy to od tego, co ma pani na myśli. Gdy na przykład mówi pani o reasekuracji, to zazwyczaj takie kwestie znajdują się bardzo blisko lub w samej centrali, gdzie można - jeśli odpowiednio dobrze rozumie się, jak funkcjonuje ten biznes - odpowiednio szybko podejmować proste środki w celu poprawy rentowności spółki lub przynajmniej zapobiec temu, by nie wykradano z niej pieniędzy. Zarządzanie aktywami również odbywa się blisko samego holdingu. Jeśli umiejętność takiego zarządzania uznaje się, tak jak my, za oddzielną gałąź biznesu. Gdy chodzi o kwestie odszkodowań, to można ulokować je całkiem daleko w strukturze, blisko rynku, w dziale zajmującym się odszkodowaniami motoryzacyjnymi. A zatem można tu mówić o różnych miejscach wewnątrz samej grupy.
Myślę, że w znacznym stopniu pochodziło ono właśnie z tego źródła. W ramach Eureko funkcjonuje więcej jednostek mających doświadczenie w dziedzinie ubezpieczeń za pośrednictwem banku.
Oczywiście. Z pewnością było tak, że duża część know-how gwarantującego pewny status banku miała pochodzić od BCP i wynikać z faktu, że tworzyliśmy konsorcjum wraz z Big Bankiem Gdańskim, a jak zapewne Pani wiadomo, Eureko było udziałowcem BBG.
- Transfer know-how jako takiego miał być bezpłatny, czyli zasadniczo sprawy się miały następująco: możecie wejść do kuchni i zapoznać się z przepisami. Natomiast jeśli chodzi o opracowywanie konkretnych projektów, np. dotyczących tego, kiedy stosować know-how, organizowaliśmy spotkania z ludźmi z PZU, jak to miało miejsce chociażby w sprawie likwidacji szkód związanych z ubezpieczeniami samochodów. Opłacie nie podlegało samo know-how jako takie, ale np. niezbędne zezwolenia, które pochodziły z zewnątrz. Nie wiem, gdzie dokładnie, w każdym razie gdzieś w umowie kupna-sprzedaży istnieje uregulowanie mówiące, że każda transakcja, którą będziemy przeprowadzać, ma mieć charakter niezależny. Koszty dotyczyły wydatków własnych Eureko. Nigdy nie żądaliśmy wynagrodzenia za osoby, które umieszczaliśmy w spółce, nigdy nie żądaliśmy pieniędzy za posiedzenia ani też za udział w naszych programach szkoleniowych dla kierownictwa.
- Tak, myślę, że każda organizacja dysponuje pewnym know-how, naturalnie, że taką wiedzę się gromadzi.
- Tak.
- Nie liczyłem stron.
- Nie. Nie mogę się z tym zgodzić, gdyż moim zdaniem okresu sprzed pierwszego aneksu dotyczą jedynie zeznania do str. 13., od str. 13 aż do końca - tego drugiego, czyli trochę więcej niż jedna trzecia, jeśli nie liczyć mojego CV.
- Niezupełnie. Biorąc ściśle pod uwagę cały ten okres, należałoby powiedzieć, że pierwszych kilka tygodni było pomyślnych. Zapłaciliśmy należną kwotę, dokonaliśmy zmian w zarządzie, zaczęliśmy opracowywać dla PZU plan strategiczny, który był rezultatem planu rozwoju zawartego w umowie kupna-sprzedaży. Potem pod koniec stycznia, jak wiadomo, pojawił się problem, który został rozwiązany na początku lata, kiedy to wraz z ministrem Wąsaczem doszliśmy do ugody w kwestii nowego zarządu spółki. Za czasów prezesury pana Zdrzałki istniało poparcie dla tego rozwiązania. Przez kilka tygodni panował względny spokój, dopóki pan Miłkowski (szef rady nadzorczej PZU za czasów min. skarbu Andrzeja Chronowskiego) nie oświadczył: "Nie mam nic wspólnego ze zobowiązaniami mojego poprzednika i nie mam zamiaru realizować umowy, którą państwo zawarli z ministrem Wąsaczem". Znów zrobiło się niespokojnie, stan ten istotnie utrzymywał się aż do czasów porozumienia z min. Kamelą-Sowińską, na mocy którego do umowy dołączono pierwszy aneks.
- Nie. Myślę, że niemożliwością było realizowanie tak skomplikowanego przedsięwzięcia jak import wiedzy, a to tak naprawdę trzeba było robić. Nie chodzi tylko o to, aby wiedzę eksportować. W firmie muszą być ludzie, którzy tę wiedzę przyswoją i będą ją wykorzystywać. Jednak, o ile było to możliwe w PZU SA, próbowaliśmy, a zaangażowani w to byli zwłaszcza pan Martins da Costa i pan Kowalczewski [członkowie zarządu PZU wyznaczeni przez Eureko - przyp. red.], zająć się realizacją tych zamierzeń, gdyż ,w końcu, mieliśmy zobowiązania, z których musieliśmy się wywiązać. Z pewnością niemożliwe było przeprowadzenie realnego transferu wiedzy, zwłaszcza w tych firmach, które usiłowały uniknąć nadzoru spółki- matki.
- Istotnie. Myślę, że już o tym była mowa. Same liczby dotyczące wyników finansowych PZU niewiele tak naprawdę mówią na temat realnej sytuacji. PZU jest wielką firmą ze świetną pozycją na rynku, jest niekwestionowanym liderem w branży. Naturalnie, gdy w latach 90. otwarto rynek, wkroczyła nań konkurencja. PZU faktycznie radzi sobie nieźle, ale mogłoby radzić sobie jeszcze lepiej, jeśli wiedza, o której mówię, zostałaby wykorzystana. Traciliśmy mnóstwo cennego czasu, podczas którego mogłyby zostać wdrożone nowoczesne technologie informatyczne, a sama firma poprawiłaby swój status na rynku. To że PZU ma lepsze wyniki finansowe, bardzo mnie cieszy, ale to nie zmienia faktów. Nie ma to nic wspólnego z naszą skargą, która dotyczy wszak tego, że Rzeczpospolita Polska nie zapewniła nam ochrony, którą powinna była zapewnić.
- Tak.
- Tak.
- Tak.
- Tak. To zupełny nonsens, ponieważ przede wszystkim gdy doszło do zdarzeń z 11 września, pani Kamela-Sowińska z własnej inicjatywy zwróciła się do nas z pytaniem: "Czy nie moglibyśmy przedyskutować opcji bezpośredniej sprzedaży udziałów?".
- W tym momencie nie było to jeszcze ustalone. Tamtej jesieni miały miejsce debiuty giełdowe. Jeśli przyjrzeć się dokładnie ówczesnej sytuacji na rynkach, a teraz dysponujemy o wiele większą wiedzą w tej materii, okres bezpośrednio po 11 września nie był wcale gorszy od tego, którego mieliśmy doświadczyć w następnym roku. Jeśli chodzi o warunki na rynku, nigdy nic nie wiadomo na pewno. Po prostu trzeba być czujnym. Warunki na rynku przestały odgrywać rolę z chwilą, gdy pojawiła się kwestia pakietu 21 proc., ponieważ państwo miało zagwarantowaną cenę za udziały, które miało nam sprzedać z chwilą umieszczenia spółki na giełdzie. Jedyną kwestią, którą rozważano, była ilość akcji, które państwo dopuści do obrotu.
W lecie w ramach tej współpracy odbyliśmy wiele rozmów z doradcami skarbu państwa w kwestii tego, co należy zrobić z problemem nadwyżki akcji. Nadwyżka akcji była konsekwencją tego, że 15 proc. udziałów w spółce za czasów umowy kupna-sprzedaży lub później, mniej więcej w pierwszym roku obowiązywania umowy kupna-sprzedaży, rozdano za darmo jej załodze. Większość załogi poszukiwała możliwości upłynnienia udziałów i część inwestorów je nabyła. Doradcy rządowi niepokoili się, jak zareaguje rynek i co się stanie, jeśli natychmiast po wejściu spółki na giełdę te udziały zaleją rynek. Na prośbę ministerstwa skarbu oświadczyliśmy: "OK. Jesteśmy gotowi kupić 21 proc., jeśli do umowy zostanie dołączony drugi aneks. Jesteśmy też gotowi do negocjacji ze związkami zawodowymi i otwarci na propozycje", jak to ujęto, "dotyczące kupna większej ilości udziałów po niższej cenie niż uzgodniliśmy ze skarbem państwa" EBRD także był gotów nabyć 5 proc. udziałów. Scenariusz zakładający debiut giełdowy z 21 proc. udziałów i 15 proc. udziałów pracowników PZU notowanych na giełdzie był wysoce prawdopodobny. Poza tym zgodnie z zapisem drugiego aneksu do umowy mieliśmy otrzymać 21 proc. udziałów czy to za pośrednictwem sprzedaży bezpośredniej za zgodą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wejścia na giełdę, czy też prospektu zatwierdzonego przez KPWiG. Nasza inicjatywa była inicjatywą ministra.
- Gdybyśmy otrzymali 21 proc. udziałów w PZU, najprawdopodobniej by do tego doszło, ale nie mogę być tego zupełnie pewny. Warunki rynkowe z pewnością nie były zbyt sprzyjające, ale jak już powiedziałem, nie odgrywały one wówczas dla nas istotnej roli, ponieważ nie mieliśmy nic przeciwko temu, aby skarb państwa zachował dla siebie więcej udziałów, dopóki nie uzna, że pojawiły się korzystniejsze warunki, pod warunkiem że sprzedadzą nam te 21 proc., dla których warunki rynkowe nie odgrywały żadnej roli, bo cena, którą zapłaciliśmy, znacznie przewyższała szacunkową wartość udziałów, którą skarb państwa ustalił przed 11 września, a zatem nie biorąc tego czynnika (11 września) pod uwagę.
Na str. 22 niniejszego przesłuchania w tomie A znajduje się roczne sprawozdanie Eureko za rok 2001 dotyczące wyników finansowych firmy. Wcześniej spójrzmy jednak na str. 21. Z umieszczonego tu zapisu wynika, że Eureko zaksięgowało w roku 2001 zysk netto w wysokości 210 mln euro, co oznacza prawie 60-proc. spadek w stosunku do roku poprzedniego pod względem skonsolidowanego rachunku zysków i strat pro forma i 36-proc. spadek pod względem skonsolidowanego statutowego rachunku zysków i strat, co oznacza, że rok 2001 nie był dla Eureko szczególnie dobrym rokiem.
- Istotnie.
- Myślę, że ma Pan równie dobre rozeznanie w liczbach jak ja.
- Myślę, że dla naszej firmy wejście na giełdę z pewnością byłoby czynnikiem, który znacznie by nam pomógł, gdybyśmy otrzymali 21 proc. udziałów w PZU.
- Z pewnością był i jest on ważnym elementem w procesie naszego starania o wejście na giełdę. To, czy ustalenia zawarte w pierwszym aneksie zostaną zrealizowane, czy nie, robi ogromną różnicę.
- Po pierwsze, trudno mi się nie zgodzić z tym, co prezes mojej firmy mówi o okolicznościach rynkowych. Dla Eureko okoliczności rynkowe z pewnością nie przewidywały wejścia na Warszawską Giełdzie i z pewnością nie ma strony, która powiedziałaby: "Wykupię 21 proc. udziałów za cenę z 1999". W 2002 r. chętnie przystalibyśmy na taką cenę udziałów Eureko, którą ustalono w 1999. Porównuje pan sytuacje, których porównać się nie da.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie zlekceważyłby tego, co się działo wówczas na rynkach finansowych, ale ktoś, kto miał gwarancję cenę i zapewniony zbyt nadwyżki akcji, nie musiał się martwić o czynniki związane z okolicznościami rynkowymi.
- Tak.
- Ministerstwo Skarbu miało w pierwszym aneksie gwarancję cenową mówiącą, że zapłacimy cenę z 1999 r., której nie udałoby się mu uzyskać na rynkach finansowych.
- Tak. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, aby ministerstwo zachowało 37 proc. udziałów. I tak by się istotnie stało, gdyby zrealizowano ustalenia drugiego aneksu poprzez fakt podpisania przez ministra prospektu emisyjnego.
- Tak, ale należałoby się zastanowić, dlaczego drugi aneks nie doczekał się realizacji. Minister mógł po prostu podpisać prospekt i wówczas, zgodnie z Pana teorią jakoby miał on problemy z okolicznościami rynkowymi, uzyskano by cenę, która, w porównaniu z jakimkolwiek rynkiem, byłaby znakomita.
- Za 21 proc..
- Pan mówi o udziałach "hipotetycznych", ale ja bynajmniej. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby minister wówczas podpisał ten prospekt. Był on skonstruowany w taki sposób, w jaki prospekt byłby użyty w przypadku transakcji z Eureko odnośnie nabycia przez nie 21 proc. udziałów i zachowania przez skarb państwa tych udziałów, których minister nie chciał wówczas sprzedawać. Nie zrobił tego, wykręcając się tym, że pan Kluzek dokonał dziwnego ruchu w związku z sygnowaniem prospektu. Taka jest prawda.
- Usiłuję, niestety bezskutecznie, uświadomić panu, że minister był na uprzywilejowanej pozycji. Miał - i wciąż ma - gwarancję ceny wynikającą z pierwszego aneksu. Jesteśmy zobowiązani do uiszczenia ceny z 1999 r.
- Jesteśmy zobowiązani do zapłaty ceny z 1999.
- W kontekście wejścia na giełdę; o tym właśnie mówimy, niezależnie od tego, czy dojdzie do debiutu giełdowego, czy nie. Minister nie musiał dopuszczać do obrotu rynkowego więcej niż 21 proc. udziałów. Ta decyzja należy wyłącznie do niego. Warunki rynkowe nie odgrywają roli dla tych 21 proc., bo minister ma zagwarantowaną cenę udziałów. Cena, którą zawarto w drugim aneksie do umowy, była dużo wyższa niż to wynikało z szacunków doradców Ministerstwa Skarbu dokonanych przed 11 września, bez uwzględnienia tego czynnika, a zatem minister nie mógł się też posłużyć argumentem korzystnej ceny rynkowej. Mógł po prostu podpisać prospekt.
- Z całym szacunkiem, sądzę, że próbuje Pani sugerować pewne kwestie odnośnie PZU, biorąc pod uwagę warunki, które dotyczą innego rynku i innej firmy. Posłużę się prostą analizą ekonomiczną: jeśli ktoś w 2002 albo 2001 roku powiedziałby udziałowcom Eureko: "Zapłacimy kwotę z 1999 r. za udziały w waszej firmie, pokryjemy niezbędne koszty w związku z wejściem na giełdę" nie sądzę, abyśmy wówczas mieli jakiekolwiek problemy związane z wejściem na giełdę z punktu widzenia ceny rynkowej. Takie są realia ekonomiczne. Nie próbuję stawiać się w pozycji ministra. Jestem jej świadomy, bo, jak już zeznałem, gdy powiedziałem [fragment niewyraźny]". Ja tego nie rozumiem, przecież ta cena jest dla was bardzo korzystna", usłyszałem: "Pan mnie nie rozumie. Ja nie myślę w kategoriach czysto ekonomicznych", jak to zostało ujęte. "Myślę w kategoriach nadzoru. Nie chcę stracić kontroli nad firmą, nie mogę sobie na to pozwolić ze względów politycznych". I dlatego nie dopuszczę do realizacji tej umowy. To nie jest tak, że nie zdaję sobie sprawy, że z punktu widzenia ekonomicznego ten interes jest dobry. Każdy, kto dziś próbuje twierdzić, że warunki rynkowe w tamtym czasie stanowiły problem, po pierwsze, nie bierze pod uwagę realiów ekonomicznych, a po drugie, zapomina, że nigdy podczas tamtego okresu z ministerstwa nie padło stwierdzenie: "Panowie, warunki rynkowe stanowią problem." A dlaczego? Bo nie stanowiły.
- Tego nie powiedziałem. Nie zeznałem, że na mocy umowy kupna- sprzedaży mieliśmy kontrolę. Gdybyśmy ją istotnie mieli, nie siedziałbym tu teraz.
Sądzę, że stenogram pozwoli to uściślić. Panie Przewodniczący, sądzę, że to dobra pora na przerwę na kawę.(..)
- Tak.
(potakuje)
- Tak
- Tak, jeśli chodzi o warunki rynkowe muszą zaistnieć jakieś realne zmiany, które uzasadniałyby nadzieje pokładane w danym przedsięwzięciu. Nadzieje są oparte szacunkach, nie rozumiem jak w oparciu o szacunki skarb państwa mógł liczyć na cenę w wysokości 200 zł.
- Tak, ale myślę, że nie mógł liczyć na cenę 150 zł.
- Coś, co każdy by wolał..,
- Myślę, że gdyby cena rynkowa okazała się dużo niższa, niż szacowano, wówczas można by się nad tym zastanawiać w miarę rozwoju wypadków. My doszliśmy do porozumienia w kwestii ceny.
- Sądzę, że nawiązuje pan do okresu drugiego aneksu.
- Jeśli między obiema stronami istnieje zobowiązanie, że firma do końca roku zadebiutuje na giełdzie, sądzę, że jeśli spojrzeć na sytuację na giełdzie przed okresem letnim, jak to uczyniło ministerstwo, pytając o ocenę, z której to oceny wynikało, że skarb państwa nie może liczyć na tak wysoką cenę, jak pan sugeruje...
- Owszem.
- Tak, ale sądzę, że, jak już powiedziałem, pierwszy aneks dawał skarbowi państwa gwarancję określonej ceny. Gwarancja dotyczyła ceny z 1999 r., szacunki skarbu państwa odnosiły się do tej kwoty, nie wiem, do jakiego rodzaju aluzji, które mógł robić minister, pan się odnosi.
- Tak.
- Myślę, że myli pan to z tym, co pan traktował jako cenę rynkową dla instytucji, którą mieliśmy zapłacić na mocy pierwszego aneksu w kwocie, którą ustaliliśmy. Nie sądzę, żeby dało się bardziej zbliżyć do uzgodnionej ceny.
- Tak.
- Tak, zgadza się.
- Tak.
- Myślę, że tak.
- Tak, tak mi powiedział.
Przewodniczący: Zamyśliłem się.
- Zeznałem, że pan Montkiewicz uniemożliwił nam skuteczne działania na rzecz rozwoju firmy. Myślę, że podjął szereg decyzji, które, moim zdaniem, były szkodliwe dla spółki i, nawiasem mówiąc, w późniejszym okresie, według moich kolegów z rady nadzorczej mianowanych przez...
- Przepraszam. Podjął szereg decyzji, które, moim zdaniem, były szkodliwe dla firmy. Ponadto wraz z kolegami z rady nadzorczej, doprowadził do takiej sytuacji, która zmusiła Antonia Martins da Costę, który, moim zdaniem, jest znakomitym fachowcem, do podjęcia decyzji o odejściu z firmy. Zdarzyło się to podczas jednego z posiedzeń rady nadzorczej, w którym uczestniczyłem, kiedy to posłużono się sfingowanymi oskarżeniami o rzekome uwikłanie Piotra Kowalczewskiego i Antonia Martins da Costy w sprawę nieprawidłowości, których dopuścili się Jamroży i Wieczerzak na samym początku konfliktu, co jest całkowicie absurdalnym oskarżeniem i które było postawione najwyraźniej po to, by osłabić pozycje tych osób i - w przypadku Piotra Kowalczewskiego - doprowadzić do procesu, który wciąż się w Polsce toczy. Myślę zatem, że mówienie o tym, że pozbyto się nas z firmy, nie jest przesadą w sensie stanowiska, które obiecał nam skarb państwa, wiążącego się z poprawą funkcjonowania firmy i w tym sensie, że Montkiewicz praktycznie powstrzymał proces wznowiony za czasów, gdy prezesem zarządu PZU był Zygmunt Kostkiewicz, mający na celu poprawę funkcjonowania firmy i ostateczne przeprowadzenie planu strategicznego opracowanego w styczniu 2000 roku na podstawie planu rozwoju. Zdecydował, że dokona rewizji strategii firmy, co, moim zdaniem, jest zupełnie normalne w sytuacji, gdy przychodzi nowy dyrektor naczelny. Nie mam zatem nic przeciwko temu, mam jednak zastrzeżenia co do sposobu, w jaki wówczas powstrzymał realizację wszystkich programów mających na celu poprawę wydajności firmy, która na dłuższą metę miała przynieść zyski jej udziałowcom, i że zrobił to, nie proponując niczego konstruktywnego w zamian.
- Tak, myślę, że Montkiewicz uniemożliwił nam sprawowanie jakiejkolwiek kontroli, jaką mieliśmy nad firmą, i tego rodzaju kontroli, której potrzebowaliśmy, aby móc wspierać tę firmę. Traktowaliśmy to prawo jako nieodzowny element naszej umowy z polskim rządem.
- Myślę, że to jest zobowiązanie dotyczące realizacji planu rozwoju, mającego na celu wspieranie firmy, i to wszystko, co chciałbym powiedzieć w tej sprawie.
- Po pierwsze, PZU, jak już powiedziałem, jest bardzo dobrą firmą. Ma spore sukcesy. Mogłaby mieć duże sukcesy. To pierwsza kwestia. Po drugie, zaskakuje mnie to, że dziś rano zasugerowano mi, że nagłaśniając konflikt, utrudniamy wejście PZU na giełdę, a po chwili jesteśmy krytykowani za to, że nie krytykujemy tej firmy w naszym rocznym sprawozdaniu. Nie próbujemy zniszczyć przedsiębiorstwa, w którym mamy udział, który powinien być co najmniej dwa razy większy. Przyznaję, że PZU osiąga dobre wyniki. Twierdzę jedynie, że mogłyby być one jeszcze lepsze i że pan Montkiewicz nie przyczynił się do nich w takim stopniu, jak sam utrzymuje.
- Opisałbym to jako sytuację, kiedy wdawaliśmy się w dyskusje na tematy, o jakich mówiłem przed chwilą, a Montkiewicz i jego koledzy reprezentujący skarb państwa starali się zdyskredytować Piotra Kowalczewskiego i Antonio Martinsa da Costę. Mój problem z tamtym okresem polega na tym, że moim zdaniem częściowo straciliśmy szansę, by powiększyć udział firmy w rynku, że nie wykonaliśmy planów, które trzeba było wykonać i dlatego byłbym zdziwiony, gdybym to ja miał wygłosić to zdanie. Gdybym je wygłosił, z pewnością bym się z niego wycofał, bo ostatecznie, jeśli chodzi o okres pana Montkiewicza, rada nadzorcza zgodziła się z moim raportem, w którym opisałem, jak niewłaściwe było zahamowanie tego projektu w PZU. Sądzę więc, że najlepiej będzie to opisać tak, że mieliśmy pasywną grupę przedstawicieli skarbu państwa i uważam, że powinniśmy wcześniej zmienić pana Montkiewicza na stanowisku prezesa firmy.
- Jak zwykle to kwestia czasu i odpowiedniego momentu. I nie chodzi tylko o kwestię czasu.
- Tak.
- Dzisiejszą sytuację opisałbym jako o wiele lepszą, o wiele, wiele lepszą niż sytuacja za rządów pana Montkiewicza. Mój problem polega na tym, że w każdej chwili może się zmienić minister i może się zmienić prezes, takie mamy doświadczenia. To konsekwencja tego, że wciąż obowiązuje u nas ład korporacyjny, jaki miał trwać tylko przez kilka miesięcy, i teraz zostało to na przykład wykorzystane przez skarb państwa w odwecie za nasze wniesienie sprawy do arbitrażu, bowiem pan Montkiewicz został nominowany w reakcji na naszą sprawę arbitrażową.
- Rzekłbym, że dziś nie jesteśmy wyganiani siłą w takim sensie jak za czasów pana Montkiewicza. Sądzę, że dziś nadal znajdujemy się w sytuacji, że nie dostaliśmy tego, na co się umówiliśmy, ale w firmie nie toczy się już walka i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy, bo to by było ze szkodą dla wszystkich akcjonariuszy. Jednak nie czynimy też postępów, jakie powinniśmy czynić.
- Tak. Kiedy spotkaliśmy się z panem Stypułkowskim i zobaczyłem, że istnieje szansa na poprawę funkcjonowania zarządu, postanowiliśmy obsadzić nasze stanowisko, które pozostawało nieobsadzone po odejściu pana Martinsa da Costy.
- Nie mam pojęcia, czy są bliskimi znajomymi. Wiem, że razem pracowali. Uważam, że Witold Walkowiak to doskonały profesjonalista. Uważam też, że pan Stypułkowski jest wiarygodnym prezesem firmy.
- Jeśli ma pan na myśli, że postępem jest to, że nie podlegamy szykanom takim jak wcześniej, to zgodzę się, że mamy lepszą sytuację, ale to się może zmienić z dnia na dzień, już to przerabialiśmy.
- Niech mi będzie wolno zauważyć, że nie ma przygotowań do wyłonienia osoby odpowiedzialnej za ofertę publiczną. To chyba trochę za dużo powiedziane, cóż, nie ma co narzekać. W końcu nie jesteśmy już blokowani. Zdaje się, że chyba to właśnie chce pan powiedzieć.
- Tak.
- Opłata miała być za technologię informatyczną, jaką rozwijaliśmy specjalnie na potrzeby PZU, w oparciu o systemy, które mieliśmy zarówno w [nieczytelne], największym holenderskim bezpośrednim ubezpieczycielu - należącym do naszej grupy - i w [nieczytelne] w Portugalii. Chodziło o to, że powiedzieliśmy, że zamierzamy przyjąć obecny poziom i przełożyć to na polskie warunki. Mieliśmy do tego wykorzystać najnowsze narzędzia i opracowanie tego systemu informatycznego miało być tańsze, a [nieczytelne] płaciło za te prace rozwojowe w dobrej wierze, bowiem uzgodniliśmy z PZU, że każda ze stron uczestnicząca w tym konkretnym projekcie będzie brała w nim udział na zasadzie pro rata, inwestując własne pieniądze. I właśnie tym inwestycjom sprzeciwiał się pan Montkiewicz, ale nie były to sumy takie, o jakich mówi w swoim zeznaniu.
- Nie.
DE WIT: Czy mówimy o tej samej płatności, panie przewodniczący? Bo świadek przecież nie może wiedzieć, co zeznał pan Montkiewicz.
DE WIT: Świadek odpowiedział być może. Oczywiście nie może wiedzieć, co pan Montkiewicz mógł mieć na myśli w swoim oświadczeniu. Przyjmując, że chodziło mu o opracowanie systemu informatycznego, udzielił odpowiedzi. I tego bym się trzymał. Nie może przecież wiedzieć, co pan Montkiewicz...
PROFESOR CRAWFORD: Wyjaśnimy to, kiedy spotkamy się z panem Montkiewiczem.
DE WIT: Tak, ale wtedy być może znów będziemy musieli wezwać pana Jansena, żeby wyjaśnił swoje poglądy.
- Nie, zadałem nawet wiele pytań na temat rozwiązań alternatywnych, które jego zdaniem powinno się realizować. Bo powiedziałem mu rzecz prostą. Powiedziałem, że to normalne, że analizuje się bieżące plany strategiczne spółki, że każdy projekt przegląda się oddzielnie i jeśli ktoś uważa, że można zrealizować lepszy projekt o większym zysku, to w interesie firmy leży, by taki projekt zrealizować. Ale nie można blokować projektu, który ma przynieść zysk, na którym firma ma zarobić pieniądze, a potem nie zaproponować nic w zamian. I dyskusja, jaką wówczas toczyliśmy z panem prezesem zarządu Montkiewiczem, dotyczyła tego, że moim zdaniem blokował projekty z niewłaściwych powodów, a potem nie proponował nic, co pozwoliłoby zastąpić utracone zyski. Ot i tyle.
- KPMG wezwano w charakterze konsultanta, nie audytora. Gdyby wezwano audytorów, pewnie poznalibyśmy jakieś liczby. Ale pojawili się konsultanci i słuchaliśmy jedynie słów. Wiele razy prosiłem pana Montkiewicza o dane liczbowe, ale nie dostałem ich. Sądzę, że w materiałach znajdziecie państwo raport, jaki sporządziłem dla rady nadzorczej PZU na jej prośbę. Po odejściu pana Montkiewicza ten raport został przyjęty przez radę nadzorczą jako raport spółki na temat tej sprawy. Wniosek tego raportu jest prosty - że z powodu działań pana Montkiewicza straciliśmy 125 mld polskich złotych. Taki jest wniosek rady nadzorczej PZU, a także przedstawicieli skarbu państwa.
- KPMG nie zajmowało się tą kwestią. Jeśli zapytać dwóch konsultantów o zdanie na temat strategii, obaj dojdą [nieczytelne]. Wydawało mi się, że raport KPMG nie był taki zły. Raport KPMG opisywał, co trzeba zrobić, żeby spółka mogła odnieść sukces. Nie było w nim liczb, choć właśnie liczby były podstawą projektów, jakie zaczęliśmy po opracowaniu strategicznego planu w styczniu 2000 r. Następnie plan strategiczny podzieliliśmy na kilka priorytetowych projektów. Jednym z nich była obsługa odszkodowań motoryzacyjnych, co jest logiczne, bowiem PZU ubezpiecza około 10 mln samochodów, więc jeśli będzie się to robić wydajniej, można osiągnąć ogromne zyski. Nikt nie sprzeciwiał się, że PZU musi zmodernizować swój system informatyczny. To właśnie mówi dziś pan Stypułkowski i właśnie dlatego uważam, że pan Stypułkowski nieco lepiej wie, jak się powinno prowadzić biznes. Ta dyskusja nie była więc ogólnym punktem strategii. Dyskusja dotyczyła po prostu praktycznych projektów, jak poprawić rentowność firmy i ujawnionych radzie nadzorczej wraz z umową.
- Wydaje mi się, że to było nieco później. Myślę, że w maju, czerwcu. Jeśli to jest wiosna, to było to wiosną.
- To byłaby mniej więcej taka kwota, taka cena była zapisana w umowie prywatyzacyjnej, więc w zależności od kursu złotego byłoby to jakieś dobre 500 mln euro.
- Tak.
- Zgadza się, że 1 milion euro to znacznie mniej niż 500 mln euro. Nie zgadza się natomiast inna rzecz - nie jest normalne, że ktoś trzyma 500 mln euro w gotówce, czekając, aż skarb państwa w końcu postanowi odsprzedać swoje akcje. Mamy świadomość, że musieliśmy sfinansować zakup tych akcji z własnych środków i sfinansowalibyśmy go. Z całą pewnością wielokrotnie przekonywaliśmy skarb państwa i ministerstwo finansów, a nawet na szczeblu między rządem holenderskim a polskim, że nie będzie z tym problemów. Karą za zakup tych akcji za pożyczone pieniądze jest brak prawa głosu. Sądzi pani, że chcielibyśmy znaleźć się w takiej sytuacji?
- Sfinansowalibyśmy zakup akcji z własnych środków. Na poziomie holdingu, czego tu nie widać, otóż na poziomie holdingu Achmea mieliśmy zarezerwowane fundusze pozwalające sfinansować tę operację. Sprzedaliśmy więc inne papiery, bo jesteśmy wielkim inwestorem. Nie mamy zwyczaju trzymać pieniędzy pod ręką, nie inwestując ich.
- Rzeczywiście mieliśmy wzrost zadłużenia.
- Tak.
- Miałem właśnie powiedzieć, że zdziwiłbym się, gdyby było to tylko milion. Poczyniliśmy też na przekład kilka przejęć, a nie były przy nich wymagane obostrzenia jak w przypadku polskiego rządu.
- Skoro czyta to pani z naszych rocznych zeznań. Mogę za nie ręczyć.
- Tak, ale - jak wcześniej podkreśliłem - to nie to samo KPMG, które opracowywało raport dla pana Montkiewicza, bo tamto to było doradztwo KPMG. A część doradcza KPMG nie ma nic wspólnego z częścią audytorską.
- Tak, takie pytanie z pewnością można by wtedy zadać. Jak już mówiłem, jako coś najzupełniej normalnego uważam to, że musimy być przezroczyści dla polskiego rządu i polskich regulatorów. Jednak zupełnie inną sprawą jest, kiedy polscy regulatorzy i polski rząd próbują wykorzystać albo wręcz tworzyć przepisy tak, by uniemożliwić nam uzyskanie zezwoleń.
- Tak, zdecydowanie.
- Tak. Sądzę, że odnosił się do całej tej sytuacji.
- Miałoby to negatywny wpływ na zaufanie inwestorów w Polsce.
- Jaka to data?
DE WIT: Mogę podać list świadkowi?
PRZEWODNICZĄCY: Oczywiście.
- "EBOiR wymaga też przed własną inwestycją w PZU, by obecni akcjonariusze spółki zakończyli wszelkie nierozstrzygnięte spory".
- To nie...
- Nie, nie taki był pomysł. Pomysł, o jakim wówczas dyskutowaliśmy, polegał na wprowadzeniu EBOiR i IFC. EBOiR i IFC miały wejść do PZU jak najszybciej i kupić dość akcji, by zniwelować większość skarbu państwa. Te akcje miały pochodzić z obiecanej nam 21-proc. transzy, więc nasz udział w niej by się zmniejszył. W ten sposób odpadłby wielki polityczny problem dla skarbu państwa, bo mogliby wtedy powiedzieć: "Nie oddajemy większości spółki tym obcokrajowcom", i natychmiast ustabilizowałoby to sposób zarządzania spółką. Bardzo logiczne jest to, że EBOiR postawił ten warunek, bo wraz z IFC skorzystaliby na tym rozwiązaniu. Nie byłoby szybkiej oferty publicznej. Na pewno zaś potraktowaliby oni ofertę publiczną jako sposób wyjścia z inwestycji.
- Tak, ale pod warunkiem, ale wciąż pod tym samym warunkiem, że w ogóle doszłoby do oferty publicznej.
- Chodzi o dziś?
- Cóż, muszę przyznać, że jak się zastanowić, na pierwszy rzut oka wygląda to rozsądnie. Jeśli się trochę o tym pomyśli, to nierozsądnie wygląda stwierdzenie, że ten arbitraż uniemożliwia ofertę publiczną. Proponowałem skarbowi państwa, by wydać wspólne oświadczenie, że niezależnie od wyniku tego arbitrażu nie wpłynie on w żaden sposób na PZU. Dzięki temu inwestorzy byliby szczęśliwi, bo kiedy mówi się o ofercie publicznej, przede wszystkim powraca ten temat. Jest to fakt, bowiem nasze roszczenia dotyczą polskiego państwa. Nie PZU. PZU oczywiście jest ważnym podmiotem w tej sprawie, ale nie ma nic wspólnego z samym konfliktem. Poza tym oferta publiczna zdjęłaby nam z głowy sporą część problemu, bo w końcu dostalibyśmy wtedy nasze 21 proc. Problem by jednak nie minął, bo chodzi o nasze straty w przeszłości, czas biegnie, a straty rosną, bo już od dawna powinniśmy mieć te 21 proc. akcji. Ale przynajmniej w ten sposób straty zostałyby ograniczone. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł powiedzieć, że arbitraż blokuje ofertę publiczną. Oczywiście jeśli zapytać bankiera inwestycyjnego: "Czy konflikt między udziałowcami ma wpływ na spółkę?", to odpowie "tak". Ale jeśli wyjaśni się, na czym polega konflikt, że nie ma już konfliktu, kto tak naprawdę rządzi spółką, wtedy inwestorzy to zrozumieją, bo oferta publiczna oznacza, że dostaniemy swoje 21 proc. Sądzę, że to naprawdę bardzo dziwne rozumowanie.
- Nie, nie to chcę powiedzieć. Chcę powiedzieć, że w szczególnym przypadku PZU i mając na uwadze, że PZU nie jest stroną w arbitrażu, to gdyby wytłumaczono w prospekcie emisyjnym, że PZU nie ucierpi na wyroku w arbitrażu i gdyby Eureko dostało swoje 21 proc. w wyniku oferty publicznej, wtedy przeprowadzenie IPO nie stanowiłoby problemu.
- Czy to jest pytanie?
- Czy mogłaby pani...
- Nie. Powiedzmy, że w prospekcie skarb państwa i Eureko mówią jednym głosem: "Jesteśmy udziałowcami tej firmy, mamy problem, ale nie będziemy nigdy niczego żądać od PZU". Wtedy oferta byłaby prostą sprawą, skarb państwa nie miałby już swojej większości, a Eureko dostałoby wówczas swoje 21 proc. Jestem pewien, że inwestorom by się to spodobało, bo konflikt na poziomie PZU zostałby wtedy rozwiązany. Pozostaje tylko kwestia strat z przeszłości. Takie jest moje zdanie.
- Tak jak powiedziałem w zeznaniu, pan Kowalczewski rozmawiał ze mną po posiedzeniu. Powiedział, że była dyskusja na temat tego, czy nie wynająć HSBC do rozwiązania konfliktu między udziałowcami, i że on głosował przeciw tej uchwale. To wszystko, co wiem, na temat umowy z HSBC. Nie wiem, ile [Kowalczewski] wiedział o tym projekcie. Umowę przejrzałem dopiero wtedy, kiedy została wyciągnięta przez audytorów, na początku następnego roku.
- Nie sądziłem, że z perspektywy rady nadzorczej do moich obowiązków należy wchodzenie w szczegóły. Na kolejnym posiedzeniu rady nadzorczej zapytałem: "Jak idą przygotowania do oferty publicznej?". Powiedziałem jedynie, że: "Zaczniemy ją, kiedy skarb państwa powie, żeby zaczynać".
DE WIT: Sprzeciw. Pan Jansen nie był na tym posiedzeniu. Nie może tego potwierdzić.
Jansen: Nie byłem na tym posiedzeniu. Przekazałem tylko, co [Kowalczewski] mi powiedział, i nie wiem, czy na posiedzeniu on sam widział tę umowę. Nie wiem. To właśnie powiedziałem.
- Tak. O ile mi wiadomo, ministerstwo o tym nie wiedziało.
- Owszem, wydaje się, że tak nie było.
- Nie sądzę, by przyłączyli się do odwołania pana Montkiewicza, bo gdybym ja miał taką możliwość, dawno bym to zrobił. Mianowanie i odwołanie Montkiewicza było przywilejem skarbu państwa, nie rady nadzorczej.
- Został odwołany znacznie później. Nie wtedy, kiedy się to zdarzyło. Został odwołany kilka miesięcy później, kiedy znów zaczął się zmieniać klimat polityczny.
DE WIT: Proszę o pięć minut przerwy.
DE WIT: Teraz będę potrzebował pięciu minut. Dziękuję.
[krótka przerwa]
DE WIT: Nie mam więcej pytań.
- Czy mogę jeszcze raz obejrzeć te dokumenty.
- Tak, oczywiście. Taki był cel tego przedsięwzięcia.
- Obawiam się, że nie wiem, co znaczy "przedsięwzięcie warunkowe".
- Tak. Ten punkt rozumiem tak i to na co wówczas się zgodziliśmy - proszę pamiętać, że kiedy podpisywaliśmy pierwszy aneks, nie kontrolowaliśmy całej grupy. PZU Życie nie było jeszcze pod kontrolą PZU SA. Pierwotny harmonogram prywatyzacji zakładał jej koniec w 2001 r., więc powiedzieliśmy sobie, postaramy się, obie strony, spróbować zakończyć to do 2001 r. Jeśli jednak z jakiegokolwiek powodu to się nie uda, zrobimy to w 2002 r. i od razu uzgodnimy nowy harmonogram.
- Tak, oczywiście mieliśmy to zrobić bezwarunkowo.
- Jeśli mogę sobie pozwolić na szczerość, było to moim zdaniem działanie skandaliczne, bo nie było ku temu żadnego powodu. Później w polskim parlamencie, kiedy parlamentarzyści zadawali pytania, minister Kowalczewski [Chronowski - przyp. red.] przyznał, że zrobił to tylko po to, by poprawić swoje stanowisko negocjacyjne w rozmowach z Eureko, bo czuł, że nabyliśmy więcej praw, niż powinniśmy. Jego zdaniem mieliśmy zbyt duży wpływ na spółkę.
- Nie, moim zdaniem było to całkowicie niezgodne z treścią i duchem tej umowy, jaką zawarliśmy ze skarbem państwa.
- Wszyscy ministrowie, którzy obejmowali ten urząd po pani Kameli-Sowińskiej, zapewniali mnie - także pan Kaczmarek i jego następcy - że zgadzają się, iż umowy są obowiązujące, ale nie mogą ich wypełnić, bo musimy zrozumieć obecną sytuację - w chwili, kiedy 80 proc. banków należy do firm zagranicznych nie możemy oczekiwać, że polski rząd sprzeda także zagranicznemu udziałowcowi większość akcji firmy, która kontroluje rynek ubezpieczeniowy [w Polsce].
- Tak, strona 24., wiersz 43. Odnosi się to do wizyty holenderskiego ministra handlu zagranicznego, z którym byłem razem w delegacji. To właśnie powiedział do mnie i do holenderskiego ministra pan Sitarski [b. wiceminister skarbu -przyp.red.].
- Tak. Jak już mówiłem, wszyscy ministrowie, wszyscy wiceministrowie ciągle wyjaśniali, że nie możemy mieć złudzeń, że tę umowę można wykonać w takiej formie, w jakiej została zawarta, bowiem jest to niemożliwe politycznie.
DE WIT: Czy zezwoli pan na jeszcze kilka pytań w tym wątku, panie przewodniczący?
DE WIT: Oczywiście.
- Tak, to prawda.
- Tak. "Wówczas" oznacza, że później, w czasie podpisywania pierwszego aneksu, na to się zgodzono, bo w pierwszym aneksie figurujemy już jako inwestor strategiczny. Woleliśmy być tak określeni, bo w polskim kontekście oznacza to wyraźnie, że wtedy można zostać również udziałowcem większościowym. Nigdy nie twierdziłem, że sami kontrolujemy PZU, nie to chciałem powiedzieć. Próbowałem powiedzieć, że celem całej tej transakcji - najpierw wprowadzenia inwestora branżowego, potem wprowadzenia spółki na giełdę papierów wartościowych - było doprowadzenie firmy do takiego stanu, by uzyskać za nią dobrą cenę na rynku. Jeśli rynek dwa lata później zapłaciłby podobną cenę jak inwestor strategiczny czy branżowy, nieważne jak go zwać, zapłacił za przejęcie kontroli, byłby to ogromny sukces, bo oczywiście inwestorzy finansowi nie dostaliby takiej premii [jaką dostał inwestor branżowy]. To, że myśmy zapłacili dodatkowo za tę premię, wydaje się oczywiste, jeśli spojrzeć na sumę, jaką uiściliśmy w 1999 r. Chcieliśmy więc być chronieni jako udziałowiec mniejszościowy, ale także wypełniać swoje zobowiązania wynikające z umowy. Z tego względu dyskusja o tym, czy jesteśmy inwestorem branżowym, czy strategicznym, była ważna. Ludzie z Ministerstwa Skarbu Państwa mówili nam: "Istnieją ograniczenia, komu możemy przeznaczyć akcje w czasie budowania księgi popytu w ofercie publicznej. Istnieją ograniczenia co do praw głosu innych udziałowców, których wyłoni rynek w trakcie oferty publicznej. Jeśli chcecie przejąć kontrolę, czyli zostać udziałowcem większościowym, musicie po prostu dokupić więcej akcji". Nie ma żadnych ograniczeń co do liczby akcji, jaką możemy potem dokupić, choć oczywiście musimy uzyskać na to zgodę Ministerstwa Finansów. Mamy... Przepraszam. Nie będę się na ten temat rozwodził, chyba że...
- Tak, sądzę że wyjaśniłem, że chcemy mieć pewność, iż niezależnie od tego, ile akcji będziemy posiadać, będziemy jedynym udziałowcem branżowym. Nie chcieliśmy znaleźć się w sytuacji, kiedy odwalamy całą robotę, pomagamy wejść firmie na rynek, a potem przychodzi Alianz czy AXA i przejmuje pozostałe udziały w spółce.
- Tak.
- Kiedy rząd zaproponował [w umowie] wszystkie te wielkie kary, jakie nam groziły, zapytaliśmy: "Dlaczego tylko my mamy płacić kary? Dlaczego nie ma kar przewidzianych dla was?". Odpowiedziano nam po prostu: "To wy chcecie kupić tę firmę. Przyjęliśmy politykę nie udzielania wam żadnych gwarancji, jakichkolwiek", i w tamtej rzeczywistości musieliśmy się z tym pogodzić. Firma należała do rządu. Powiedzieli nam: "Wprowadzimy ją na rynek, chcemy wprowadzić ją na rynek. Musicie nam pomóc, ale nie będziemy udzielać żadnych gwarancji".
- Nie zostały. To my mieliśmy udzielać gwarancji.
- Tak. Kiedy jest się właścicielem 30 proc. udziałów w spółce, której 5 proc. należy nadal do skarbu państwa, a reszta jest porozrzucana po innych firmach i w ofercie publicznej nikt nie może zgromadzić samodzielnie wielkiego pakietu akcji, właściwie nie trzeba kupować zbyt wielu akcji, by mieć faktyczną kontrolę nad spółką. I to właśnie miałem tu na myśli. Sądzę, że mieli rację, mówiąc to nam, bo właśnie dlatego domagaliśmy się ograniczeń praw głosu innych akcjonariuszy.
- W zasadzie...
- Zgadzam się, bo dopóki nie dojdzie do oferty publicznej, musimy działać wspólnie ze skarbem państwa.