Prawo telekomunikacyjne: szranki i konkury

Prace nad nowelizacją ustawy Prawo telekomunikacyjne przypominają wycieczkę autokarem, w którym kierowca nie wie, dokąd uda mu się dojechać, a pasażerowie wciąż domagają się zmiany trasy

Janusz Piechociński, przewodniczący sejmowej komisji infrastruktury, która pracuje nad ustawą, wyraźnie ma dość. Kwituje sprawę krótko: "To najtrudniejsza materia, z jaką się zetknąłem, porównywalna jedynie z pracami nad ustawą o specsłużbach". Właśnie otrzymał 80 tys. w części obelżywych e-maili od wściekłych internautów. Okazało się bowiem, że projekt ustawy może zmusić użytkowników e-maila do rejestrowania kont pocztowych z dowodem osobistym. Piechociński tłumaczy, że wcale nie było to intencją rządu ani parlamentu. Jednak w ustawie jest znacznie więcej takich "niejasności".

Ustawa ma dostosować polskie prawo do unijnego. Jest potrzebna, by przyspieszyć liberalizację i rozwój rynku, w czym odbiegamy od innych krajów Unii, nawet najbiedniejszych. Budzący wielkie emocje akt prawny miał wejść w życie 1 maja, ale rząd skierował jego projekt do Sejmu dopiero przed trzema miesiącami. Zapisy są bardzo skomplikowane, "inżynierskie", a zalecenia UE, wedle których mamy się poruszać - ogólne.

Gra idzie o przyszłość rynku wartego ponad 30 mld zł rocznie w wypadku samych tylko usług. Każdy przecinek jest więc wart grube miliony. Nic więc dziwnego, że dochodzi do starć silnych grup interesów. Niemal codziennie do mediów kierowane są ich oświadczenia, wystąpienia, proklamacje i protesty. W licznych i wciąż zmienianych zapisach łatwo się pogubić. Tylko w niedawnym drugim czytaniu w Sejmie zgłoszono do projektu ustawy ponad sto poprawek!

- W mętnej wodzie łatwiej ryby łowić - ocenia jeden z obserwatorów rynku.

Spróbujmy więc ustalić, kto łowi ryby i co mu się już udało złapać.

Wędkarze z policji i specsłużb

Swoją rybę ciągnie za łódką MSWiA. Ale ryba jest za duża i wciąż się szarpie. Na wniosek resortu w projekcie ustawy znalazł się obowiązek rejestracji na podstawie dokumentu tożsamości osób kupujących telefony na kartę (pre-paid), co miałoby ułatwić policji namierzanie przestępców. Forsowanie tego zapisu jest nieco zaskakujące, zważywszy na kompromis zawarty przed dwoma laty. Operatorzy - w zamian za rezygnację z rejestracji - poszli wówczas na ustępstwa. Na przykład policja, zwracając się do prokuratury o zgodę "na objęcie działaniami operacyjnymi", nie musi już podawać imienia, nazwiska ani adresu zamieszkania takiej osoby - bo w systemie bezabonamentowym nie jest to możliwe. Teraz wystarczy podać numer telefoniczny, aby uzyskać od operatora pożądane informacje o połączeniach. Po zamachach w Madrycie 11 marca, kiedy ładunki zdetonowano z telefonów na kartę pre-paid, nasze MSWiA zmieniło zdanie i zerwało to porozumienie.

Posłowie zrazu zapis o rejestracji odrzucili, by na komisji infrastruktury go przywrócić. W trakcie drugiego czytania w piątek Janusz Piechociński zgłosił poprawkę, by odpowiedni artykuł znów wykreślić.

Czy wprowadzanie rejestracji ma sens? MSWiA broni takich zapisów, twierdząc, że łatwiej i szybciej można by namierzyć bandytów, np. porywaczy. Z argumentem: "No i człowiek może by przeżył" ciężko polemizować. Jednak przestępcy mogą przerzucić się na telefony kradzione lub będą je rejestrować na mieszkańców poczekalni dworca PKP. Inny, nieco kosztowniejszy sposób to kupno telefonu na kartę w innym kraju i korzystanie w Polsce z usługi roamingu międzynarodowego. Oczywiście, można to zawsze skontrować argumentem, że wielu bandytów inteligencją nie grzeszy i na taki pomysł nie wpadnie.

Jednak równie restrykcyjne przepisy obowiązują tylko w kilku krajach europejskich, np. we Włoszech i w Szwajcarii, które są rynkami nasyconymi. W Polsce z pewnością spowodowałyby one spowolnienie rozwoju telefonii komórkowej.

Nowych klientów można oczywiście rejestrować, choć to dodatkowe koszty dla operatorów, ale co zrobić z 10 mln obecnych właścicieli telefonów na kartę. Jak ich zmusić, by podreptali do urzędów i się zarejestrowali?

Podczas przepychanek w tej sprawie rykoszetem dostało się portalom. Zapis o rejestracji dotyczyłby także użytkowników kont poczty elektronicznej, bo to - zgodnie z zawartą w projekcie ustawy definicją - usługa telekomunikacyjna. Takie rozwiązanie szybko wykończyłoby firmy internetowe, a ich klienci przenieśliby się do serwisów zagranicznych. W tej sprawie zaproponowano już odpowiednią poprawkę likwidującą absurdalny wymóg.

Wędkarze zawodowi

W naszym stawie łowią też z zapałem prawdziwi profesjonaliści - wielcy operatorzy telekomunikacyjni. Chcą storpedować zakusy MSWiA i wprowadzić do ustawy zapisy umożliwiające im wymianę danych nieuczciwych abonentów (sprzeciwia się temu GIODO), ale też zablokować pomysł Funduszu Usług Powszechnych lub ograniczyć jego skalę. Ten fundusz miałby dofinansowywać nierentowną działalność, np. inwestycje w regionach wiejskich. Zgodnie z projektem operatorzy płaciliby na ten cel quasi-podatek w wysokości do 3 proc. przychodów, co daje łącznie ponad miliard złotych rocznie. Głównym beneficjentem byłaby TP SA. Podobne rozwiązanie wprowadzono tylko we Francji i jest ono mocno krytykowane, m.in. za przerośniętą biurokrację. Pytanie, czy w ogóle jest sens tyle inwestować w telefonię stacjonarną i wydawać ogromne środki na ciągnięcie kabli, kiedy praktycznie wszędzie mamy zasięg sieci komórkowych i pojawiają się coraz to nowe technologie łączności radiowej.

Operatorzy uważają, że obciążenie w wysokości 3 proc. przychodów to stanowczo za dużo (podczas drugiego czytania Janusz Piechociński zaproponował obniżenie tej stawki do 0,5 proc.). Popiera ich o dziwo... TP SA. Firma uważa, że z takiego rozwiązania będzie jednak więcej szkody niż pożytku, zważywszy na skomplikowane rozliczenia i konieczność wcześniejszego zainwestowania dużych pieniędzy.

Poza tym było to ustępstwo, które umożliwiło stworzenie wspólnego frontu dużych operatorów. Niedawno wystosowali petycję "w sprawie nadmiernych obciążeń przedsiębiorców telekomunikacyjnych proponowanych w nowym Prawie telekomunikacyjnym". Co nieoczekiwanie połączyło rywali? Pasożyty. To określenie, które usłyszałem w TP SA, dotyczące małych firm bez własnej rozległej infrastruktury i oferujących swe usługi abonentom głównych operatorów. W telefonii stacjonarnej TP SA ma kilku takich konkurentów, a Szwedzi z Tele2 zabrali jej już blisko 10 proc. rynku usług długodystansowych. Tylko sieci komórkowe bronią się jeszcze przed wpuszczeniem do swej sieci tzw. wirtualnych operatorów. Teraz boją się, że korzystając z coraz większych kompetencji, Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty będzie chciał "dokwaterować im sublokatorów", by zaostrzyć konkurencję, zbić ceny oraz wzbogacić ofertę na rynku. Duzi operatorzy posługują się mocnym argumentem: "zainwestowaliśmy miliardy i nie pozwolimy, by ktoś inny spijał śmietankę". Problem w tym, że mają ceny usług jedne z najwyższych w Europie, biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, a Polska jest jednym z krajów najsłabiej nasyconych telefonią. W rządzie i parlamencie coraz trudniej przymykać na to oko.

Wędkarze i kontrolerzy

URTiP łowi po cichu i na razie skutecznie. Może dlatego, że rządowy projekt daje mu duże uprawnienia i musi jedynie pilnować, by te zapisy zostały utrzymane. A zakusy na nie mają zarówno operatorzy, jak i Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Na razie ta ostatnia poniosła porażkę - jej najważniejsze poprawki odrzucono. Według Krajowej Rady projekt Prawa telekomunikacyjnego nadaje URTiP duże kompetencje w dziedzinie telewizji i radia cyfrowego, pozostawiając Radzie jedynie nadzór programowy. Przewodnicząca KRRiT Danuta Waniek zapowiada nawet zaskarżenie tych zapisów do Trybunału Konstytucyjnego. Z kolei wiceminister infrastruktury Wojciech Hałka uważa, że to wszystko "burza w szklance wody" i faktycznie Rada nie ucierpi. Mielibyśmy więc spór o splendor - czy to URTiP decydowałby o czymś w porozumieniu z Krajową Radą, czy odwrotnie. I tak jest to wybór między złym a złym. Czy większe kompetencje ma mieć urząd zdominowany przez jedną opcję polityczną (prezesa URTiP mianuje premier), czy pluralistyczne, ale też upolitycznione i skłócone ciało, jakim zawsze była KRRiT?

URTiP walczy też zaciekle o dodatkowe pieniądze. Nowe prawo ma wzmocnić jego pozycję, a także zakres obowiązków. Zwiększy się obszar, na którym prezes urzędu będzie mógł ingerować (18 rynków zamiast czterech obecnie). Jednak decyzje muszą poprzedzać skomplikowane analizy, często zamawiane na zewnątrz, a to słono kosztuje. Dlatego w projekcie znalazł się zapis, by operatorzy płacili na URTiP kolejny quasi-podatek w wysokości 0,1 proc. przychodów. Niestety, do tej pory Urząd udowodnił, że nie zawsze potrafi korzystać z uprawnień, które ma, a wnioski operatorów rozpatruje wielokrotnie dłużej niż przepisowe 60 dni. Rekordowa sprawa - na co zwrócił niedawno uwagę NIK - ciągnęła się... 1386 dni.

Wędkarze rozrywkowi

Dostawcy usług dodatkowych w telefonii nie interesowali się specjalnie ustawą do chwili wywołania do tablicy przez posła Krzysztofa Oksiutę z SKL. Działają na wartym 400 mln zł rocznie rynku, z czego 150 mln zł przypada na tzw. audioteks, czyli połączenia w sieci stacjonarnej rozpoczynające się np. na 0-700. Ich cena waha się w przedziale 1-9 zł za minutę połączenia, podczas którego można posłuchać horoskopu albo zwierzeń "gorącej Moniki", a też wziąć udział w teległosowaniach lub zasięgnąć informacji o rozkładzie jazdy PKS. Reszta usług przypada na telefonię komórkową i wiąże się z wysyłaniem droższych SMS-ów (tzw. premium) - to jeden z najszybciej rozwijających się segmentów rynku.

Usługi 0-700 zawsze budziły duże kontrowersje i w projekcie ustawy zagwarantowano klientom prawo do bezpłatnej blokady takich połączeń w telefonach. Jednak zgodnie z przyjętą poprawką posła Oksiuty abonenci, którzy chcą korzystać ze wszystkich usług o podwyższonej płatności, musieliby podpisywać oddzielne umowy. A to katastrofa dla tego rynku, gdyż mało komu będzie się chciało coś takiego robić. Za dużo zawracania głowy.

Numery 0-700 w ubiegłym roku okryła zła sława - internauci padali plagą oszustw związanych z tzw. dialerami, programami, które przełączają - często bez wiedzy użytkownika - modem z normalnego numeru dostępowego do internetu na taki z puli 0-700. Rozumiem posłów będących pod silną presją ze strony wściekłych wyborców, którzy padli ofiarą takich oszustw. Ale w projekcie ustawy poszli za daleko. Za ich nowatorski pomysł (nigdzie za granicą nie ma takich zapisów, a jedynie odpowiednie instytucje zdecydowanie tępią oszustów) zapłacą również firmy uczciwe. A cała branża zacznie świadczyć usługi z zagranicy.

Wędkarze i kłusownicy

Czasem trudno już mówić o wędkowaniu, a należałoby użyć słowa "kłusownictwo". Pracom nad kolejnymi odsłonami Prawa telekomunikacyjnego od lat towarzyszy niezbyt dobra atmosfera. Podczas prac nad poprzednią ustawą głośno było o Partii TP SA: koalicji posłów różnych partii, którzy mieli głosować na rzecz interesów największego polskiego operatora. W trakcie obrad obecnej komisji infrastruktury jest zwykle znacznie więcej lobbystów i przedstawicieli firm niż posłów, a sami parlamentarzyści chętnie sugerują, "kto gra w jakiej drużynie". Posłowie, których często jedynym kontaktem z telekomunikacją była dotąd obsługa domowego telefonu, zgłaszają setki skomplikowanych poprawek. Czy są one owocem długich przemyśleń przy kominku? Można mieć wątpliwości.

Trudno jednak oczekiwać od posłów, by nagle nabyli wiedzę telekomunikacyjną lub pozbawić ich prawa zgłaszania poprawek. Są oni zasypywani materiałami i petycjami izb branżowych, a wciąż nie ma ustawy o lobbingu. Nie chciałbym, żeby prawo powstawało na zasadzie z filmu Sylwestra Chęcińskiego "Wielki Szu": "My lobbowaliśmy, wy lobbowaliście - wygrał lepszy".

A lobbing sięgnął już najwyższych poziomów. Czasem są to działania niesmaczne, jak niedawna interwencja Vodafone, współwłaściciela sieci komórkowej Plus GSM, który w sprawie zapisów projektu naszej ustawy zwrócił się do... komisarza ds. rozszerzenia Unii Guntera Verheugena.

W ostatnich dniach liczni posłowie usiłowali wymóc "drugie czytanie bis", co odwlekłoby prace nad ustawą i w związku z obecną sytuacją polityczną mogłoby uniemożliwić jej uchwalenie. We wtorek kolejna odsłona zmagań o ostateczny kształt ustawy w komisji infrastruktury.

Prof. Stanisław Piątek z Uniwersytetu Warszawskiego broni naszych parlamentarzystów. Przekonuje, że prace nad tą ustawą idą szybko w porównaniu np. z Niemcami, gdzie się ślimaczą w parlamencie od roku. Tam też mają miejsce podobne gry interesów. Również prawdą jest, że część krajów Unii nie zdążyła wprowadzić dyrektyw na czas.

W Polsce wszelkim grom sprzyja niechlujność projektu, który wpłynął do Sejmu - sam rząd zgłosił kilkadziesiąt poprawek. Dlaczego więc radosnej twórczości nie mieliby uprawiać posłowie? Żeby tylko w efekcie nie powstało prawo kulawe i wewnętrznie sprzeczne, którego słabość wykorzystywać będą najsilniejsi gracze.

Copyright © Agora SA