Chiny: Jak buduje się dobrobyt?

Chiny to praca. To tam można wyprodukować wszystko i tanio: od koszulek bawełnianych po telefony komórkowe. Na sukces Państwa Środka dzień i noc pracuje armia ludzi. Jak wygląda ta armia?

Szanghaj to dziesiątki wieżowców, setki fabryk na przedmieściach, miliardy dolarów inwestycji. Wizytówka chińskiego cudu gospodarczego. Tylko w samym Szanghaju ten cud codziennie - a gdy trzeba, nocami - buduje ponad 18 mln osób. Z tego ponad trzy miliony to przyjezdni: ci, którzy porzucili biedna wieś i szukają lepszego losu w mieście. Trzy miliony to tyle, ile ma Warszawa z przedmieściami.

Ta "Warszawa" pracuje w Szanghaju na budowach, sprzedaje owoce, jest tragarzem, masuje stopy, sprząta, gotuje. Ma wielka zaletę: jest tania i pracuje tak długo, jak się od niej wymaga. Tak jest praktycznie w każdym wielkim rozwijającym się chińskim mieście: Pekinie, Ningbo, Kantonie i dziesiątkach innych, mniej znanych.

Tania armia dźwiga na swoich barkach chińską gospodarkę.

Żołnierze pracy

Tajemnica chińskiego cudu gospodarczego nazywa się Ma Pingping, jest 20-latką, często się uśmiecha i do Szanghaju przyjechała z prowincji Shaanxi (to mniej więcej tysiąc kilometrów).

- Szanghaj jest wielki i drogi. Jedzenie jest drogie, życie jest drogie, wszystko jest drogie. Ale za to jest dobra praca. I to jest najważniejsze - mówi z uśmiechem.

Ma nosi tanią bluzkę, która na targu za rogiem kosztuje nie więcej niż 10 juanów (5 zł), czarne spodnie (drugie dziesięć juanów) i plastikowe czarne sandałki. Pracuje w salonie masażu stóp. Masuje stopy trzynaście godzin dziennie, jeżeli trzeba - siedem dni w tygodniu.

Mieszka na ostatnim piętrze w trzypiętrowym zakładzie, w którym pracuje. Je w barze nieopodal (porcja makaronu z sosem orzechowym - trzy juany). Za godzinę pracy dostaje pięć juanów - to 2,50 zł. Właściciel salonu dostaje 30 juanów za godzinę pracy Ma.

Po przemianach politycznych pod koniec lat 70. zniesiono w Chinach zakaz zmiany miejsca zamieszkania. Od początku lat 90. zaczął się cud gospodarczy i wzrost PKB o 8-10 proc. w skali roku. Chińczycy z prowincji szukają więc pracy. Pod koniec lat 90. szacowano ostrożnie, że było ich 70-80 mln.

W raportach Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji nazywają się nieelegancko "floating population" (ang. płynna, przemieszczająca się populacja). Do tej "płynnej populacji" właśnie należy Ma i jej podobni. Ci, którzy wyjechali za chlebem - a raczej - za miską ryżu.

Jak liczna jest teraz armia pracy? Tego naprawdę nie wie nikt. W samym Szanghaju, w którym jest 18 stref ekonomicznych - ponad trzy miliony, ale to tylko orientacyjna liczba i może być równie dobrze o połowę większa. Samych stref ekonomicznych w całych Chinach jest pół tysiąca, w każdej część pracowników jest przyjezdna.

Setki tysięcy rówieśników Ma pracują w fabrykach pod Szanghajem, zarabiając jeszcze mniej, szyjąc koszule, składając telefony, skręcając zabawki, pakując kartony. Właśnie dlatego Chiny potrafią produkować towary i świadczyć usługi najtaniej na świecie - godzina pracy robotnika kosztuje tam średnio mniej niż 20 centów. Średnio - bo Szanghaj jest drogi, robotnik zarabia tu więcej niż 20 centów za godzinę. Fabryki w wewnętrznych prowincjach Chin muszą być jeszcze tańsze.

W sumie Chiny to prawie 1,3 mld ludzi. Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji obliczyła, że na wsi mieszka ok. 800 mln. Dla prawie 130 mln rolników nie ma zajęcia i jeżeli tylko będą oni mogli, podejmą każdą prace; za każde pieniądze - w fabryce, jako tragarze, stróże, robotnicy budowlani.

Praca to pieniądze, a te są w Chinach potrzebne bardziej niż gdziekolwiek indziej. Za zarobione pieniądze kupuje się ryż, odzież, płaci za szpital (operacje kosztują), studia (też sa w całości płatne), oszczędza dla rodziców (większość starszych ludzi w Chinach nie ma i nie będzie miała emerytury). Ma i tania armia pracują wiec nie po to, żeby kupić sobie modny ciuch, tylko po to, żeby przetrwać.

Praca, praca, praca!

- Najważniejsza jest dobra praca - powtarza uśmiechnięta Ma, delikatnie wyjmując stopy klienta ze specjalnego cebrzyka z gorącą herbata. To pierwsza część zabiegu. Teraz Ma zabiera się do masowania lewej stopy.

Dobra praca jest właśnie tu - w Szanghaju, salonie masażu stóp w okolicach Qipu Lu, gdzie rzadko zaglądają turyści, ale często i chętnie - Chińczycy po pracy. Uliczka jest pełna salonów masażu, restauracji, fryzjerów, barów karaoke; klienci są cały czas. Prawie wszędzie pracują przyjezdni.

Masaż stóp nie jest lekką pracą, ale za to dobrą. Dlaczego? Po pierwsze, trzeba umieć masować - wiec konkurencja jest mniejsza. Po drugie, nie trzeba stać cały dzień przy maszynie, żelazku czy łopacie (masażysta siedzi na stołeczku albo klęczy). Po trzecie, jeżeli nie ma klientów, można chwile odpocząć. Robotnicy w fabryce nie maja tyle szczęścia - pracują stale.

Jak 20-letnia Ma dokłada się do oszałamiającego 8-proc. wzrostu gospodarczego Chin?

Najpierw moczy stopy klienta w cebrzyku z herbatą. Później bardzo dokładnie i delikatnie je wyciera, palec po palcu, śródstopie, kostki. Później jedną ze stóp dokładnie owija w niebieski świeży ręcznik, a drugą zaczyna masować.

Masowanie dla kogoś nieprzyzwyczajonego do zabiegu przypomina fachowe ugniatanie ciasta. Jeżeli ktoś ugniatał kiedyś ciasto, wie, że to nielekka praca - po piętnastu minutach bolą palce, dłonie, ścięgna.

- Pieniądze wysyłam rodzicom. Co miesiąc uzbiera się tysiąc juanów. Oczywiście, że wrócę do rodziców, jak już zaoszczędzę. Tęsknię bardzo - mówi Ma.

Z pieniędzy wysyłanych przez robotników ze wschodnich prowincji i wybrzeża żyją Chiny środkowe i zachodnie. - Nie wiadomo dokładnie, ile pieniędzy zarobionych w fabrykach, strefach ekonomicznych i miastach trafia do prowincji wewnętrznych, ale to duże kwoty. Z ostrożnych szacunków wynika, że wartość tych przekazów może być nawet wyższa od PKB tych prowincji. Te nierówności bardzo niepokoją władze w Pekinie. Nierównomierny rozwój kraju to jeden z największych problemów, jaki trapi dziś Chiny - mówi Jim Hemerling z biura firmy doradczej Boston Consulting Group w Szanghaju.

Nierówności są gigantyczne. Roczny dochód na głowę w Szanghaju to ok. 4,6 tys. dol; w prowincjach wewnętrznych - nawet dziesięciokrotnie mniej. A to i tak tylko średnia: wieś jest przecież znacznie uboższa od miasta, szczególnie na zachodzie Chin. Jak wynika z badań Banku Światowego, w najbiedniejszych regionach, np. w prowincji Guangxi, wieśniacy zarabiają nie więcej niż 200 juanów rocznie. To szesnaście juanów miesięcznie, czyli 8 zł.

Tysiąc juanów na miesiąc w Szanghaju, czyli polskie 500 zł, to prawdziwa fortuna. Robotnicy ze wsi chętnie będą pracowali na nią w warunkach, jakie europejskiego związkowca przyprawiłyby o zawał serca.

Będzie nas więcej

Szanghaj to dla nich ziemia obiecana. - Pracę znalazłam od razu. Przyjechałam na dworzec, potem chodziłam po knajpach i barach i pytałam, gdzie są salony masażu. I już pierwszego dnia trafiłam tutaj - mówi Ma i pokazuje reka mały pokoik. - Pracy jest dużo, jak ktoś chce i trochę umie, może znaleźć - mówi.

Takich jak Ma będzie coraz więcej - armia gotowych do pracy rośnie nie tylko z powodów demograficznych, ale przede wszystkim z powodu przemian gospodarczych. Jak szacuje Międzynarodowa Organizacja Pracy (IMO), w Chinach ponad 40 mln ludzi odejdzie z rolnictwa do 2010 r. i będzie szukało zajęcia. To tak, jakby cala Polska, włącznie z niemowlętami i emerytami, chciała nagle znaleźć pracę.

Według IMO po przystąpieniu Chin do Światowej Organizacji Handlu i otwarciu na konkurencje pracę straci kolejne 20 mln ludzi - zostaną zwolnieni z nierentownych państwowych zakładów. Pracy będą szukać tam, gdzie można ją znaleźć - czyli w miastach, fabrykach.

Oficjalnie stopa bezrobocia w Chinach wynosi 4 proc. - to dane przekazywane ILO przez Pekin. Ale ukryte bezrobocie, bezrobocie na wsi, restrukturyzacja zakładów mogą oznaczać, że faktycznie bez pracy może pozostawać nawet 16 proc. Chińczyków w wieku produkcyjnym. W ponadmiliardowym narodzie to poważny problem.

Ma, która właśnie skończyła masować prawą stopę i dokładnie ją wytarła, zakłada klientowi czyste skarpetki.

Nie wie o Szanghaju prawie nic. - Znam tutaj tylko jedna ulicę. Tę, na której pracuję - mówi. Nie chodzi do kina, nie bawi się w klubach, nie siedzi w kawiarni, bo pracuje. Ma oszczędza. Nie wie dokładnie, kiedy wróci w swoje rodzinne strony. - Ale wrócę na pewno - podkreśla. Kiedy skończy pracę, położy się spać w pokoju nad salonem masażu.

O czwartej rano w sobotę będzie mocno spała - nie zobaczy, jak bawi się bogate centrum Szanghaju; jak jest oświetlone neonami sklepów z markową odzieżą i światłami biurowców. Ognikami spawaczy jarzą się też budowane dziesiątki wieżowców. To w czterdziestostopniowym upale i w ulewnym deszczu budują się Chiny.

Copyright © Agora SA