Jak budowałem dom

10.03.1995. Co zrobić by mieszkanie w bloku zamienić na własny tani dom. Opowieść o powstawaniu domu od podjęcia decyzji, poprzez kupno gruntu, projektowanie w technologii szkieletu drewnianego, wybór wykonawcy, budowę i wreszcie odbiór techniczny. Co zrobić by dom był energooszczędny, by płonął w nim kominek, a ścieki spływały do ekologicznej oczyszczalni?

Jak budowałem dom

Jarosław Kurski

10.03.1995. Co zrobić by mieszkanie w bloku zamienić na własny tani dom. Opowieść o powstawaniu domu od podjęcia decyzji, poprzez kupno gruntu, projektowanie w technologii szkieletu drewnianego, wybór wykonawcy, budowę i wreszcie odbiór techniczny. Co zrobić by dom był energooszczędny, by płonął w nim kominek, a ścieki spływały do ekologicznej oczyszczalni?

Jarosław Kurski

10.03.1995. Co zrobić by mieszkanie w bloku zamienić na własny tani dom. Opowieść o powstawaniu domu od podjęcia decyzji, poprzez kupno gruntu, projektowanie w technologii szkieletu drewnianego, wybór wykonawcy, budowę i wreszcie odbiór techniczny. Co zrobić by dom był energooszczędny, by płonął w nim kominek, a ścieki spływały do ekologicznej oczyszczalni?

Żeby zacząć budować dom, najlepiej nie mieć wyboru.

Ułatwia to podejmowanie trudnych decyzji, na zasadzie, że każda decyzja jest lepsza niż niepodejmowanie żadnej.

Gdy wyruszaliśmy w tę naszą budowlaną podróż, powiedziałem, że byłoby wielką niesprawiedliwością losu, gdyby się nam nie powiodło. Ale udało się.

Będąc dzieckiem wolnorynkowej rewolucji, podążyłem, jak w krajach cywilizowanego Zachodu, za lepszą pracą - z Gdańska do Warszawy. Mieszkałem na Wybrzeżu, pracowałem w stolicy. Przez ponad dwa lata przemierzałem trasę wiodącą przez Iławę, Działdowo i Mławę. Poznałem każdy wiadukt, zakręt i chłopską zagrodę. Gdy na weekend wracałem do domu, dzieci, które dorastały bez ojca, swe opowieści zaczynały zwykle od sakramentalnego "Tato, a jak ciebie nie było, to..."

Przeciąganie tego stanu groziło rodzinną katastrofą i dlatego klamka zapadła: przeprowadzamy się.

W Warszawie o wiele drożej

Porównanie cen mieszkań w Warszawie z cenami w Gdańsku szybko nas ostudziło. Za nasze 80 metrów dostalibyśmy góra 40-45 m na Woli albo Pradze. By w pięć osób zamieszkać w warunkach podobnych do gdańskich, musielibyśmy dopłacić ze czterysta milionów starych złotych. Nie mieliśmy tych pieniędzy, a zresztą w imię czego dopłacać prawie pół miliarda?

Pomyśleliśmy, że jeśli nie stać nas na mieszkanie w Warszawie, to może stać nas na dom pod Warszawą. To rozumowanie okazało się słuszne.

Przeciętny Amerykanin w poszukiwaniu lepszej pracy przeprowadza się nawet kilka razy w życiu. Zwykle z domu do domu. Często sprzedaje i kupuje dom nawet z nie spłaconym kredytem hipotecznym. Sprzedaje z całym wyposażeniem jeden i kupuje z szafami, lodówką i zmywarką - drugi. Przeprowadzka polega na przełożeniu rzeczy z półki na półkę, ewentualnie położeniu nowych tapet. Słyszałem jednak o pewnej amerykańskiej rodzinie, w której charakter pracy ojca wymagał częstej zmiany miejsca zamieszkania. Przy każdej przeprowadzce rodzina ta budowała sobie dom od podstaw, a w czasie budowy przemieszkiwała w turystycznym wozie campingowym. Budowa trwała zwykle okoła miesiąca, do dwóch, a nowy dom powstawał z kapitału pochodzącego ze sprzedaży starego. Dlaczego coś, co możliwe jest w Stanach, nie może być możliwe w Polsce? Postanowiliśmy spróbować.

Grunt, to grunt

W pierwszej kolejności zabraliśmy się za szukanie działki, by z aktem notarialnym i pozwoleniem na budowę w ręku móc zwieźć na plac pierwsze materiały.

Zaczęliśmy od pudła, bo od peregrynacji po firmach pośrednictwa nieruchomości. Straciliśmy morze czasu, hektolitry benzyny i niemałe pieniądze za prawo otrzymania adresów. Adresów, które często okazywały się już nieaktualne albo niedokładne. Również ceny oferowanych działek wydawały się wygórowane. Gdy były atrakcyjne, a działka jawiła się jako wymarzona, na miejscu okazywało się, że leży ona tuż przy torze kolejowym albo że stoi na niej woda.

Jest kwiecień 1994 roku. Czas ucieka. Jeździmy bez sensu dookoła Warszawy, a gruntu ciągle nie ma. Sytuacja dość beznadziejna jak na aspiracje zamieszkania we własnym domu jeszcze jesienią.

Zawęziliśmy obszar poszukiwań. Zdecydowaliśmy się na kierunek południowy - okolice Piaseczna, Zalesia, Chojnowa. Przemawiał za tym dobry dojazd do centrum, ładna okolica i umiarkowane ceny ziemi.

Porzuciliśmy agencje. Skarbem okazały się zdobyte w miejscowym urzędzie gminy telefony sołtysów okolicznych wsi. Sołtys we wsi wie wszystko: kto, gdzie i za ile. Działka budowlana czy rolna; sucha czy mokra; ładna czy brzydka; tania czy droga; uzbrojona (prąd, woda, gaz) czy szczere pole i wygwizdów. Po tygodniu mieliśmy pełną orientację i prawie już dokonaliśmy wyboru... gdy i tak o wszystkim zdecydował przypadek.

Wiejski sklep to mówiona gazeta polskiej prowincji. Właśnie w sklepie, kupując kefir i bułki, dowiedziałem się, że jeszcze Gładykowski sprzedaje działki. Droga zawiła, więc błądzimy. Pytamy napotkaną kobiecinę, ta długo tłumaczy. Znów błądzimy, pytamy ponownie, a ona: - Ej, panie, Gładykowski działki ma podmokłe, ten - mówi wskazując na najbliższy dom - to ma dopiero działkę....

I to właśnie była nasza działka.

Oprowadzał nas właściciel. Są takie miejsca, o których się wie, że można w nich zamieszkać od zaraz. Byliśmy oboje zauroczeni. Skraj sosnowego lasu, piaszczysty grunt, sucho, blisko prąd. Basia nie umiała powściągnąć entuzjazmu, mimo że co rusz kopałem ją w kostkę. Kręciłem nosem, szukałem dziur i stękałem, że drogo (bo działka rzeczywiście była droższa niż inne w okolicy - 10 dolarów za metr). Stargowałem niewiele (do równowartości 9,5 dolara), ale kupiliśmy ją bez wahania. Teren był na tyle duży, że dawało się na nim postawić dwa domy. Kupiliśmy ją więc do spółki z przyjaciółmi, którzy też chcieli się budować. Geodeta dokonał podziału gruntu jeszcze przed przeniesieniem własności. Po podziale wyszło po 1080 metrów na rodzinę.

Teraz trzeba się pospieszyć

Gdy już upatrzymy sobie teren i zdecydowani jesteśmy go kupić, należy szybko spisać umowę przedwstępną i dać zaliczkę na poczet przyszłej ceny, upewniwszy się, czy sprzedający posiada prawny tytuł własności i czy nie ma żadnych osób trzecich, którzy dysponują podobnym tytułem. Jeśli bowiem będziemy zwlekać, ktoś zwyczajnie może przebić naszą ofertę. Przekonałem się o tym na własnej skórze, gdy działką - na szczęście już kupioną - interesowało się w ciągu dwóch miesięcy (zanim nie rozpocząłem budowy) co najmniej kilka osób.

Zanim jednak wyjmiemy pieniądze, trzeba w wydziale architektury miejscowego urzędu gminy przekonać się, czy działka jest budowlana, czy rolna. Jeśli rolna, dowiedzieć się, jakie są szanse na jej przekwalifikowanie. Zapoznać się więc z planem zagospodarowania przestrzennego gminy, skąd dowiemy się, czy działka ma szanse być w przyszłości zmieniona na budowlaną, bo tylko na takiej można budować. O ile pod rządem poprzedniej ustawy "Prawo budowlane" można było liczyć na zalegalizowanie budowy rozpoczętej bez zezwolenia na gruncie rolnym w sytuacji, gdy stan zaawansowania prac wynosił co najmniej 20 procent, o tyle teraz nie ma litości. Budując dom na dziko, trzeba się liczyć z możliwością przymusowej rozbiórki.

Do planu warto zajrzeć, by po niewczasie nie dowiedzieć się, że za kilka lat przez nasz teren będzie przebiegać np. rurociąg, albo że opodal powstanie oczyszczalnia ścieków.

Zaczynamy od różdżkarza

Gdy kupuje się działkę, trzy rzeczy wydają się najważniejsze: położenie, położenie i jeszcze raz położenie. Ziemię kupuje się na wiele lat, jeśli nie na całe życie, więc warto trochę dołożyć, by nie mieszkać przy ruchliwej drodze, szpetnym transformatorze, linii kolejowej, warsztacie samochodowym czy na smaganych wiatrem bezkresnych polach.

Dokładnie trzeba wyliczyć, jaka jest odległość do najbliższego słupa wysokiego napięcia, bo każdy metr oznaczać będzie dodatkowe koszty doprowadzenia prądu. Jeśli nie ma wodociągu - zapytać sąsiadów, jak głębokie mają studnie i jakiej jakości jest woda. O tym, czy i gdzie występuje, przekonamy się najmując w pierwszej kolejności radiestetę oraz studniarza, który w sposób uznany przez naukę (metoda elektrooporowa lub geofizyczna) określi miejsce zalegania warstw wodonośnych. Widziałem już opuszczony dom, którego właściciel zainteresował się wodą dopiero na etapie wykończenia, wychodząc widać z założenia, że woda jest wszędzie. Otóż nie wszędzie, i to warto sprawdzić, by się srodze nie rozczarować.

Fachowiec nie tylko określi, gdzie zalega woda, ale oznaczy, jak przebiegają żyły wodne. Ma to znaczenie dla posadowienia domu i ewentualnego umieszczenia ekranów chroniących przed silnym promieniowaniem. Gdy ekranowałem przebiegającą przez środek domu niezbyt aktywną, ale jednak - żyłę wodną, niektórzy patrzyli na mnie jak na wariata. Przyznaję, jest w tym coś z szarlatanerii, ale lepiej na zimne dmuchać, niż chorować lub ekranować później za pomocą skręconych w ślimaka miedzianych drutów i innych szamańskich przedmiotów.

Ekrany są różne, w moim wypadku była to rozrzucona w obrębie ławy fundamentowej warstwa trocin (zaopatrzyłem się w nie w tartaku), zmieszanych z wapnem i pokruszonymi skorupkami jajek. Poradzono mi, bym w skorupki zaopatrzył się u cukiernika, ja pojechałem wprost do wylęgarni piskląt. Wynosząc wielkie wory pustych jaj, budziłem pobłażliwą litość odzianego w białe kitle pulchnego kobiecego personelu.

Do spółki z przyjacielem ponieśliśmy również koszty wiercenia studni głębinowej i instalacji pompy. Sam proces dochodzenia do warstw wodonośnych musi budzić zachwyt nad przebiegłością ludzkiej natury w wyrywaniu ziemi jej bogactw. Wierceń dokonywał wyposażony w specjalną instalację stary wojskowy samochód - mówiąc szczerze, rupieć - który nie był w stanie odjechać z działki o własnych siłach. A mimo to po dwóch tygodniach męczenia matki ziemi, po usunięciu przeszkód w postaci kamieni i wyciągnięciu urwanej rury - trysnęła woda w ilości 4 tys. litrów na godzinę, czyli tyle, ile przeciętna rodzina zużywa przez tydzień.

Finansowe podstawy inwestycji

Głównym naszym kapitałem była kwota uzyskana ze sprzedaży mieszkania. Mieszkanie jednak nie było nasze, tylko kwaterunku, więc najpierw należało je wykupić. Na to pożyczyliśmy pieniądze, które oddaliśmy po sprzedaży mieszkania na wolnym rynku.

W maju trzeba się było wyprowadzić - praktycznie na bruk. Graty i książki upchaliśmy u przyjaciół. Meble powędrowały na strych, a żona z dziećmi na wieś - do domku w Borach Tucholskich. W tym czasie starszy syn zdał już egzaminy wstępne do ogólniaka w Warszawie. Odwrotu nie było. Mosty zostały spalone.

Zawiłości polskiego systemu bankowego sprawiły, że kwotę nieco ponad dwudziestu tysięcy dolarów wiozłem przewieszoną na szyi pociągiem drugiej klasy relacji Gdańsk-Warszawa. Jak kruchy mógł okazać się ludzki los, do którego klucz teraz wisiał pod koszulą, schowany przed okiem złodzieja. Co by było, gdyby ten jędrny pliczek wyrzucić przez okno - pomyślałem.

Pieniędzy było mało. Starczało, by rozgrzebać budowę i zakończyć ją w stanie surowym. Czułem na gardle zaciskanie się finansowej pętli.

Zaczyna się czerwiec i tyczenie fundamentów. 1 września Tomek ma iść do szkoły.

Zacząłem wędrówki po bankach. Zakończyły się kompletną klapą. Brakowało kilkunastu tysięcy dolarów. Godne rozważenia były tylko oferty kredytowe dwóch banków: Polsko-Amerykańskiego Banku Hipotecznego oraz Banku Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, który udziela kredytów korzystając z preferencyjnej linii kredytowej Banku Światowego. Dawały najniższe oprocentowanie i wydawały się najłatwiejsze do uzyskania.

Człowiek, gdy musi, skłonny jest znieść wiele natrętnych pytań, stawianych z subtelnością gminnego komornika: o stan majątkowy, zabezpieczenia, przeciętne wydatki, o planowany rozwój rodziny, markę samochodu itd.

Odpadłem, gdy wręczono mi liczący ponad sto stron protokół aplikacyjny. Może to normalne i pewnie tak trzeba, ale ja jestem chory, gdy muszę wypisać przekaz pocztowy. Kompletowanie papierów zajęłoby z miesiąc.

Za samo przystąpienie do tej procedury musiałbym wówczas zapłacić ok. 5 mln starych złotych. Pieniądze te - w razie odmownej decyzji banku - przepadają. Wszystkie koszty kredytu, to znaczy opłaty notarialne, ekspertyzy, inspekcje budowy, ubezpieczenia, księgi wieczyste etc. ponosi klient. Wyniosłyby 1600 dolarów przy kredycie 13 tysięcy dolarów, o który się starałem. Bank doliczyłby je do kapitału. Spłata kredytu (ok. 10 proc. rocznie) trwałaby 15 lat. Znaczyło to, że będziemy musieli płacić ok. 170 dolarów miesięcznie.

To jeszcze gotowi byliśmy wytrzymać, ale bank udziela kredytu tylko tym klientom, których budowę będą prowadzić znani mu przedsiębiorcy, a ci składali oferty nie niższe niż 300 dolarów za metr, i to bez przyłączy (woda, gaz, prąd). Korzyść więc z tego żadna, bo jeśli się pożyczy, to trzeba zapłacić droższemu wykonawcy za to, co da się zrobić znacznie taniej samemu albo z wyszukaną przez siebie ekipą.

Bez tanich kredytów budowlanych i hipotecznych w Polsce nigdy nie rozkręci się koniunktura. Budownictwo to koło zamachowe całej gospodarki. Przekonałem się o tym, stykając się z dziesiątkami dostawców, kierowców, producentów. Na mojej budowie zarobili wszyscy, począwszy od drwala, przez geodetę, właściciela składu budowlanego, właściciela tartaku, elektryka, hydraulika, a na państwie - beneficjancie płaconych przez nich wszystkich podatków skończywszy. Ale nawet gdybym zdecydował się na kredyt, to dom do tej pory by nie powstał, bo moje państwo do dziś każe mi czekać (opłaty ściągnęło zaraz) na wypis z księgi wieczystej, poświadczający, że jestem prawnym właścicielem gruntu.

Do dziś, mimo że dom już dawno stoi, nie otrzymałem tego kwitu, bo w Sądzie Rejestrowym w Warszawie na taki wypis czeka się 1,5 roku od złożenia wniosku! A bez założonej księgi wieczystej i aktualnego wypisu, żaden bank nie udzieli kredytu hipotecznego.

Pieniądze zdobyłem więc inaczej: pomogli przyjaciele, jak również moja firma, która udzieliła mi korzystnej pożyczki.

Mieliśmy chwilową pokusę, by zaoszczędzić i zadowolić się jakimś projektem standardowym. Jednak żaden typowy projekt nie zaspokajał wszystkich potrzeb naszej rodziny, a my, choć decyzję o budowie podjęliśmy z zaskoczenia, mieliśmy bardzo sprecyzowane wyobrażenia o naszym domu.

Nasz cierpliwy architekt

Architekt jest jak wino, im starszy (stażem) tym lepszy, choć z architektami - jak z winem, zdarzają się i cierpkie sikacze bez względu na wiek. O takiego, który ma talent, wieloletnią praktykę budowlaną i nie zakończył edukacji z chwilą odebrania dyplomu - naprawdę trudno. Architektura to dziedzina nieustannej fermentacji, w której wszystko się ciągle udoskonala. Jeśli ktoś projektuje dziś domy takie, jakie robiło się przed 30 laty, to jest partaczem niegodnym alkoholowej metafory. To ocet!

Basia - nasz architekt, to młode wino południowych stoków najlepszych francuskich winnic. Łączyła smak z odrobiną szaleństwa. Obok wielu innych zalet miała tę fundamentalną, że umiała słuchać. Cierpliwie i godzinami wysłuchiwała naszych życzeń, nie twierdząc przy tym, że wie lepiej, czego nam potrzeba, a czego nie. Mówiła tylko co się da zrobić, a co będzie drogie, trudne lub pracochłonne. Respektowała proste prawdy, zapominane jednak przez wielu jej kolegów po fachu:

- że to nie ona, a my będziemy mieszkali w tym domu,

- że inwestor ponosi koszty realizacji projektu i nie w smak mu płacić za wydumane wizje architekta.

Basia pokazała, że tani dom o prostej i dość surowej formie może być bardzo atrakcyjny. Przekonała nas tylko, że każdy dom musi mieć "coś", powtarzający się motyw, jakieś ciekawe rozwiązanie (wykusz, okienko nad drzwiami, może jedną mansardkę). Na to żałować nie warto, jeśli nie chce się zbudować baraku. Za daleko posunięta prostota, jak każda skrajność - nie popłaci, przeładowanie form zresztą też. Naszą jedyną "rozrzutnością" są robione na zamówienie frontowe drzwi i okienka oraz planowane na narożach klinkierowe podmurówki pod skrzynki pelargonii.

Projektujemy

Projektowanie własnego domu to jedna z najpiękniejszych chwil życia. Ważne jest wszystko - a przede wszystkim, jak zorientować dom względem stron świata, by nie stało się tak, że w salonie będzie ciemno, a w sypialni i pomieszczeniu gospodarczym piękne słońce. O tym wszystkim wie architekt, ale zdarza się też, że czasami coś przegapi albo nie pomyśli. Dom to tysiące ważnych szczegółów, np. w którą stronę otwierają się drzwi i okna, gdzie umieścić gniazdka i kontakty elektryczne, jak duży ma być wiatrołap, jak szeroki korytarz etc.... Na ich opisanie nie ma tu miejsca. Warto więc solidnie przejrzeć kilka roczników "Muratora", zanim pójdziemy do naszego architekta.

Projektując dom warto pamiętać, że każdy jego metr kwadratowy kosztuje. Podłoga, sufit, dach, ściany, instalacje, wykończenie. Później całymi latami ten metr trzeba ogrzewać, oświetlać i konserwować. Każdy nie wykorzystany metr będzie więc realnym uszczerbkiem finansowym.

Najwięcej czasu spędza w domu kobieta. To ona chowa w nim dzieci, sprząta, gotuje i odpoczywa. Dlatego, jak ma być zorganizowany dom, gdzie ma być zlewozmywak, deska do prasowania, pralka czy pawlacz - ona powinna decydować. Z dwóch powodów. Po pierwsze wie lepiej, czego jej trzeba, a po wtóre - mężczyzna zapewnia sobie alibi, w razie gdy potem coś jest nie tak. Powie wówczas: kochanie, masz to, czego chciałaś.

Drewniany szkielet - to jest to

Zależało nam na domu tanim i szybkim w budowie. Niedrogim w eksploatacji, czyli energooszczędnym.

Tradycyjna technologia zupełnie się do tego nie nadawała. Domy wznoszone "po polsku" są drogie, choćby dlatego, że na plac budowy trzeba zwieźć setki ton materiałów - cementu, piachu, wapna, cegieł, desek szalunkowych, prętów zbrojeniowych itd. Zwiększa to ogromnie udział kosztów transportu w kosztach całej budowy. Nie mówiąc już o kłopotliwym zalewaniu stropów, kuciu ścian i innych ciężkich pracach. Taki dom, postawiony nawet w szybkim tempie, wymaga jednego sezonu, by wysechł, a by go ogrzać, potrzeba kosztownej instalacji, kaloryferów, pieca gazowego etc., słowem: worka pieniędzy.

Ponad kilkadziesiąt razy lżejszy jest dom stawiany metodą szkieletu drewnianego - sposobem najpopularniejszym w Skandynawii, Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. 85 proc. domów jednorodzinnych powstaje tam właśnie w tej technologii.

Jej prekursorami są osadnicy przybyli przed dwustu laty do Ameryki Północnej. Skazani na samowystarczalność, budowali domy najprostszym systemem, przy użyciu dostępnych materiałów i narzędzi. Taki dom można zbudować za pomocą młotka i ręcznej piły. Przez wieki doskonalony sposób zachował walor prostej drewnianej konstrukcji łączonej gwoździami, o trwałości - przy dokładnym wykonaniu - nie mniejszej od domów z cegły. Technologia szkieletu drewnianego zaczyna w Polsce powoli zyskiwać uznanie i podważa sakramentalne opinie inwestorów i tzw. fachowców, że "co cegła, to cegła". Tylko w zeszłym roku zbudowano w Polsce około tysiąca takich domów.

Nasz dom powstawał z książką w ręku, bo nakładem "Muratora" ukazała się właśnie polska wersja "Kanadyjskiego szkieletowego domu drewnianego", gdzie w miarę dokładnie opisano, co robić od pierwszego wbicia łopaty, po instalację wywiewek. Gdy dom już stał, trafiłem na jeszcze lepsze ilustrowane encyklopedyczne wydawnictwa, które proces budowy, jak w książce kucharskiej, przedstawiały krok po kroku. (Wydawnictwo Ortho z Kalifornii: "Basic home building" oraz "Home improvement encyclopaedia"). Pokazano w nich nie tylko co, ale i jak robić.

Idziemy za staropolskimi radami

Zdecydowaliśmy się na dom parterowy, bo dom piętrowy rozdziela rodzinę i oddala ją od siebie. Bywa, że dzieci zamykają się na górze i nie ma z nimi kontaktu. Parter daje łatwość wewnętrznej komunikacji. Schody to niebezpieczeństwo dla małych dzieci, łomotanie biegających po nich większych dzieci, uciążliwość dla dorosłych i przeszkoda na starość. Schody to także niemały kawałek straconej dla użytkownika przestrzeni. Nie mówiąc już o tym, że bywają drogie. Wydawało się nam, że dom parterowy będzie tańszy nie tylko ze względu na schody. Myśleliśmy o wyższych kosztach instalacji i samej konstrukcji, która dźwignąć musi nie tylko dach, ale i piętro.

Zresztą "Krótka nauka budownicza dworów, pałaców, zamków podług nieba i zwyczaju polskiego", napisana przez Łukasza Opalińskiego, a wydana w 1659 roku, tak argumenty za dworami parterowymi porządkuje:

"Naprzód stąd, że gdy nikt ani nade mną, ani pode mną nie mieszka, żaden nie kołace i pod nos nie kurzy. Drugie, że przestronne mogą być takie budynki, bo co bym miał na drugie piętro łożyć materyi, dam na przestronność. Zwłaszcza że ścian nie potrzeba tak miąższych jak do dwojego piętra. Trzecie, że trwałe i do ruiny nieprędkie. Czwarte, że łacniej inwencjej nie trzeba wschodów wymyślać, które wielką trudność zwykły czynić, ani po nich chodząc mordować (...). Na koniec wiatrom nie tak podległe, a zatem i zimnu, na które w naszym klimacie największy ma być respect".

Uczciwie jednak przyznaję, że w wybranej przez nas technologii dom piętrowy może być tańszy: nie wymaga tak obszernych fundamentów i wielkiego dachu jak dom jednopoziomowy. Zmieści się też na mniejszej działce.

Bez podziemi

Wydaje mi się, że bardzo trafną decyzją było odstąpienie od budowy piwnicy. Każdy jej metr kwadratowy kosztuje tyle, co metr kwadratowy wykończonego salonu. - Nie robisz pan piwnicy? - pytały wytrzeszczone oczy fachowców.

Tymczasem piwnica wydłuża cykl budowy o kilka tygodni, a wymaga wykopu, instalacji przeciwwilgociowej, schodów, stropów, wentylacji, odprowadzenia ścieków "pod górę" itd., co podniosłoby koszty domu o około 25 proc.

Gdy późną wiosną zaczynaliśmy prace - do rozrabiania betonu na fundamenty używaliśmy wody obficie zalegającej w piwnicach sąsiadów. Jesienią, robiąc nieco ponad dwumetrowy wykop na odstojniki przydomowej oczyszczalni biologicznej, stałem już prawie po kolana w wodzie. Gdybym zbudował piwnicę, niechybnie założyłbym w niej hodowlę karpi.

Budowa

Na naszej działce rośnie brzoza i kilka sosen, które za wszelką cenę postanowiliśmy ocalić. Na wykonanej własnym sumptem mapie terenu zaznaczyłem każde drzewo. W tej samej co mapa skali wyciąłem obrys naszego domu, powiększony o szerokość okapów. Przesuwając "dom" po "działce" usadowiliśmy go w optymalnej pozycji. Drzewa zaglądają nam teraz do okien, a pień jednej z sosen ociera się niemal o dach. Obrys fundamentów na gruncie wytyczył geodeta, on też dokonał pierwszego wpisu w dzienniku budowy.

Długo szukałem odpowiedniego wykonawcy. Nie zdecydowałem się na żadną z firm, które oferowały, że postawią dom od początku do końca, tzn. pod klucz. Po pierwsze dlatego, że oferowały zbyt wysokie ceny, po wtóre firmy te niechętnie patrzyły na wszelkie odstępstwa od ich standardowych projektów i preferowały rozwiązania nie tyle tańsze i lepsze, co łatwiejsze dla nich do wykonania.

Zaryzykowałem, stawiając na młodość i zapał kosztem doświadczenia. Zaangażowałem ekipę znajomych mi z dawnych lat harcerzy, którzy w Gdyni założyli własną firmę budowlaną.

Postanowiłem, że nie zejdę z placu budowy, dopóki nie stanie dom nadający się do zamieszkania. Chłopaki nocowali u sąsiada, ja w namiocie - co najpierw było radością, potem męczarnią, a pod koniec, już we wrześniu - przekleństwem. Zaczynaliśmy w okresie wyjątkowego w tym roku wylęgu komarów. Nie pomagało sączenie dymu, owijanie się ręcznikami, wcieranie w skórę różnych mazideł.

Potem nastały upały. Któregoś wieczora powróciłem do namiotu. Kiedy próbowałem zapalić światło, stwierdziłem, że pod wpływem lejącego się z nieba żaru świeca zgięła się w podkowę. Tropik, poddany przez trzy miesiące swobodnej operacji słońca, nie nadawał się nawet na szmaty. Rozłaził się w rękach. Butelka napełniona zimną studzienną wodą była po 10 minutach ciepła. Piliśmy po kilka litrów dziennie. W szczycie upałów między godziną 11 a 14 schodziliśmy z placu. Ale aura nam sprzyjała, bo lepsze upały niż ciągłe deszcze. Było jednak kilka burz - zwłaszcza w nocy. Przez kilka tygodni dom stał bezbronny. Gdy dachem jest gołe niebo, jest okazja, by przekonać się o swej bezradności wobec kaprysów natury.

Mimo to nie można spać. Człowiek jak duch błąka się po pustym, otwartym na bezwzględne niebo domu. Moknie i przeklina.

Po burzy dom wygląda jak podtopiona tratwa. Dzień zaczyna się od wybierania wody, czyli naganiania miotłami deszczówki na rozpostartą na płycie folię. Potem folię chwyta się za uszy, a brązową od impregnatu wodę ekspediuje za burtę. Elementy konstrukcji przeszły, w specjalnie do tego skleconym korycie, przez kąpiel w impregnacie. Grzybo- i owadobójczy "Intox" jest niestety środkiem wymywalnym, więc deszczowy prysznic niewątpliwie przysłużył się robaczkom.

Już pod szczelnym dachem, chałupę konserwować trzeba było jeszcze raz. Teraz się śmieję, ale wówczas nie było mi do śmiechu. By zabezpieczyć nie dokończoną konstrukcję, kupiłem 300 m kw. folii ogrodniczej. Rozwiązanie okazało się skuteczne. Dom wyglądał jak wielka szklarnia, a z folii zrobiło się potem izolację ścian przeciw wilgoci.

Na sąsiadów, których wybrał za nas los, nie możemy narzekać. W czasie budowy nadzwyczaj nam pomogli. Okazali wiele życzliwości i tolerancji, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni.

Nieocenione usługi oddawał nam użyczony przez sąsiada jeszcze przedwojenny wagon kolejki wąskotorowej relacji Warszawa - Góra Kalwaria. Linii tej już nie ma, a wagon nie ma kół. Ma za to szczelny dach. Bezpiecznie składowaliśmy tam narzędzia, materiały, okna i drzwi. Duch rzetelności przedwojennego PKP unosił się nad budową.

Beton i drewno

Najdłużej trwał etap lania fundamentów. Dom stoi na płaskiej, lekkko zbrojonej płycie. Szalowanie, wylewanie betonu, robienie wieńców i siatki, wiązanie zbrojenia, konieczność polewania rozpalonej od upału płyty - wszystko to dawało wyobrażenie, jak uciążliwa jest tradycyjna budowa.

Drewno na budowę domu najlepiej zamawiać w zimie. Zanim jednak złożymy zamówienie, warto obejrzeć przetarte w tartaku drewno. Jeżeli jest gładkie - bez zadziorów, śladów po zębach, oznacza to, że trak jest nowoczesny i tnie precyzyjnie. Niektóre tartaki tną niestarannie i drewno nie trzyma wymiaru, co przy technologii szkieletu drewnianego jest bardzo niedobre. Domy takie trzeba wznosić z milimetrową dokładnością, a tego nasi fachowcy nie zawsze przestrzegają, uznając, że lepszą miarą od metra jest oko. Zbudowany niestarannie, wygląda jak stodoła.

Drewno warto czasami sprowadzić z daleka, jeśli pochodzi z dobrego siedliska i jest o tyle tańsze, że skompensuje koszty transportu.

Ja akurat zrobiłem odwrotnie, niż sam radzę, ale to z braku czasu. Jednak tak długo targowałem się z właścicielem tartaku, aż uznał moją reklamację. Otrzymałem lepsze drewno jeszcze po starej cenie.

Z chwilą, gdy zaczęliśmy pracę w drewnie (lipiec), w ciągu dwóch dni dom podwyższył się o trzy metry. Podwyższenie domu o następne dwa metry trwało już trochę dłużej. Trzeba było usztywnić ściany deskami bitymi na skos (sklejka jest bardziej kosztowna, ale za to tańsza jest robocizna), postawić ściany działowe, złapać oczep, zbić więzary i wciągnąć je do góry, co było dość karkołomną operacją. Pozostało odeskowanie dachu, wyciągnięcie kominów, wstawienie okien i drzwi. Stan surowy zamknięty był gotów. Opis tego etapu zajął kilkanaście wierszy, w rzeczywistości było to pięć tygodni ostrej roboty. W konstrukcję wbiliśmy kilkadziesiąt tysięcy gwoździ.

Gwóźdź gwoździowi nierówny i dla wytrzymałości konstrukcji jest niezmiernie istotne, ile i jakich gwoździ się w nią wbija. Szczególnie w wypadku więzarów, trzymających płaszczyznę dachu. Gdy na dach o powieszchni 250 m kw. spadnie pół metra mokrego śniegu, obciążenie sięga kilkunastu ton.

Mój ojciec, konstruktor okrętów, specjalista od wytrzymałości, dokonał dokładnych obliczeń. Stąd wiem, że więzar o rozpiętości prawie 9 metrów ugnie się nie więcej niż o 8,4 mm. Pracujący na budowie harcerze - studenci I roku wydziału okrętowego - byli świadkami dość niecodziennej sceny. Pan dziekan dyndał na linie i jednym gwoździu, w specjalnie do tego celu sporządzonym siodełku. Ojciec - waga półciężka, prawie sto kilo - a mały gwoździk ani drgnie. Wszystko runęło, gdy dosiadłem się ja. Gwóźdź był dwa razy bardziej odporny na działanie sił ścinających, niż przewidywały to konstrukcyjne normy.

Energooszczędność

Energooszczędność to podstawowa idea domu budowanego technologią szkieletu drewnianego. Dlatego cały dom owinięty jest 15-centymetrową warstwą wełny mineralnej, a od góry przykryty warstwą nawet 20 cm.

Niezapomnianym przeżyciem był deszcz spadających na głowę opiłków wełny mineralnej, którą trzeba było upchać wzdłuż dolnego pasa więzarów i w ścianach pomiędzy słupkami. Niewidoczne gołym okiem bazaltowe igiełki obłażą jak mrówki całe ciało, nie dają spać, nie dają stać, nie dają żyć. Wełnę bazaltową można zastąpić szklaną, szwedzką - trochę droższą (cena zależy od gęstości), która oszczędza takich cierpień.

Specjalne jednoramowe trójszybowe uchylno-rozwierane okna mają zapobiec stratom cieplnym. Nie warto oszczędzać na oknach. Jeśli rzeczywiście są dobre, inwestycja zwróci się po kilku latach w postaci niższych rachunków za prąd i ogrzewanie. Zainstalowałem okna o typowych wymiarach w drewnianej ramie, produkowane przez Stolimpex-Wołomin. Naprawdę sprawdzają się. Niedawno dowiedziałem się jednak o firmie, która produkuje w tej samej cenie okna z PCV na zamówienie. Można więc, projektując dom, puścić wodze fantazji, nie ponosząc przy tym większych kosztów.

Fundamenty zostały zaizolowane tak, by nigdzie nie powstał mostek cieplny, a sześciocentymetrowa warstwa styropianu położona między płytą a szlichtą sprawia, że od podłogi nie ciągnie. Do izolacji przeciwwilgociowej zamiast tradycyjnego lepiku użyłem folii.

Elewacja (jeszcze jej nie ma) zrobiona będzie z "dryvitu" - warstwy tynku akrylowego, położonego na materiale izolacyjnym. W ten sposób dom będzie nie tylko estetycznie wykończony, ale działać będzie jak termos. Wystarczy bowiem niewielki generator ciepła, by utrzymywała się w nim wysoka temperatura. Dlatego zdecydowaliśmy się na ogrzewanie domu żeliwnym kominkiem.

- Kominkiem? - pytali niemal wszyscy z pobłażliwą ironią.

Serce domu

Tradycyjny kominek to po prostu otwarta przestrzeń, w której następuje gwałtowny, nie kontrolowany proces spalania drewna. W takim kominku 85 proc. wyzwolonej energii cieplnej bezpowrotnie ucieka, a tylko 15 proc. trafia do wnętrza domu.

Żeliwny kominek norweskiej firmy "Jotul", który zainstalowaliśmy u siebie, umożliwia kontrolowanie dopływu powietrza do paleniska, dzięki czemu proces spalania np. akacjowej kłody długości 35 cm i średnicy 15 cm wydłuża się do ośmiu godzin. Nadto kominek jest przyjazny środowisku, bo pali się w nim drewnem, a spalanie jest kompletne - w jego czaszy dopalają się w temperaturze 700 st. wyzwolone z drewna gazy, znacznie podnosząc sprawność całej instalacji.

Nasz kominek ma jeszcze tę zaletę, że do spalania nie bierze powietrza z pomieszczenia, które ogrzewa, a zasysa z zewnątrz. Niebieskawoczerwony ogień, widoczny przez żaroodporną szybę, jest jakby trochę nierealny.

Kominek to serce domu. Tu koncentruje się życie rodzinne. Wygaszamy go raz na dwa tygodnie, żeby oczyścić z popiołu. Wówczas dom jakby zamiera. W każdym z nas tkwią chyba jakieś pierwotne nawyki, odziedziczone po jaskiniowych przodkach. Bo ktokolwiek by przyszedł, to zaraz patrzy w ogień, łagodnieje i staje się refleksyjny. Jest w tym ogniu jakaś metafizyka.

Przeszklone drzwiczki można oczywiście otworzyć i wówczas kominek staje się "normalnym" kominkiem, w którym na przykład można piec kiełbaski.

Dobrze załadowany wkład osiąga moc 15 kilowatów. Model, który zainstalowałem, może ogrzać dom o powierzchni 200 m. Ciepła więc nie brakuje - problemem jest jego dystrybucja do poszczególnych pokoi, a właściwie to ewakuacja zimnego powietrza, bo ciepłe się zawsze jakoś rozejdzie. Wraz z kominkiem otrzymaliśmy adres firmy, która projektuje system rozprowadzania ciepła. Pod nadzorem fachowca, jeszcze na etapie wylewania fundamentów, zainstalowaliśmy pod płytą rury z PCV o dużym przekroju, łączące najbardziej odległe części domu z komorą, nad którą usytuowany jest kominek. W ten sposób rozgrzana obudowa kominka zamienia się w pompę ssąco-tłoczącą. Zasysa schłodzone w pokojach powietrze, ogrzewa je i wypycha zainstalowanym u pułapu korytarzem cieplnym - z powrotem do tych samych pomieszczeń.

Palimy samym drewnem - i chociaż system nie jest jeszcze dokończony, podczas styczniowych mrozów dochodzących do -12 stopni C., w domu było ciepło. Moja żona jest wyjątkowym zmarzlakiem, wymagającym, by w mieszkaniu było 22 stopni C (temperatura, w której każdy normalny człowiek się dusi). Jeśli więc ona nie marzła, to znaczy, że kominek naprawdę działa.

Zainstalowany u nas model jest jednym z droższych, kosztuje dziś ok. 36 mln starych złotych. Koszt instalacji z robocizną to ok. 9 mln. W sumie 45 mln za skuteczne ogrzanie domu. Doprowadzenie gazu, piec, instalacja kaloryferów - to inwestycja rzędu 150 mln. Liczby mówią za siebie.

Kominek jest także rewelacyjnie tani w eksploatacji. Po pięciu miesiącach palenia widzę, że 12 m przestrzennych (czyli ok. 8 m sześciennych) drzewa akacjowego, które kupiłem na tegoroczny sezon grzewczy, w zupełności wystarczy.

Metr przestrzenny akacji w lasach państwowych kosztował na jesieni 240 tys. zł. Zapłaciłem więc 2 mln 880 tys. zł. Z pocięciem drewna i kosztami transportu wyszło wszystkiego 4 mln. Miesiąc ogrzewania kosztuje nas więc 500 tys. Nie słyszałem jeszcze o użytkowniku pieca gazowego, który płaciłby mniej niż 1,5 mln miesięcznie. Najlepiej kupować drewno liściaste (akację, klon, grube gałęzie dębowe, brzozę - choć ta jest dość droga).

Prawo Joule'a nie zadziałało

Przyznaję, że miałem moment wahania, gdy budowę odwiedził pewien francuski inżynier, specjalista od ogrzewania domów, występujący nad Sekwaną jako biegły sądowy właśnie od tych spraw. Otóż oświadczył on, że to nie ma prawa działać, a kominek podniesie ciepłotę w domu nie więcej niż o 1 stopień C.

- Nie ma cudów, to wynika z prawa Joule'a - wywodził.

Przeraziłem się, bo nie pamiętałem prawa Joule'a.

- Jeśli tu nie zamarzniecie, stawiam obiad w najlepszej restauracji w Warszawie - oznajmił.

Więc wybieram się na obiad z Monsieur Andre.

Na rynku dostępnych jest bardzo wiele rodzjów kominków. Są i polskie, i francuskie. Po wielu namysłach wybraliśmy kominek norweski, wychodząc z założenia, że warunki klimatyczne kraju jego pochodzenia dają pewność, iż kominek sprawdzi się i w Polsce. O ile we Francji taki kominek to raczej hobby, o tyle w Norwegii - konieczność.

Kominek warto też wstawić do tradycyjnego domu. Nie ogrzeje on go w całości, ale dogrzeje. Zmniejszą się więc rachunki za prąd lub gaz. Instalację systemu lepiej powierzyć fachowcom, firma sprzedająca kominki powinna mieć kontakt z takimi osobami.

Oczyszczanie na bakterie

Budując dom, trzeba myśleć o sprawach, nad którymi nawet się nie zastanawiamy, gdy mieszkamy w bloku. Na przykład ścieki. Każdy mieszkaniec produkuje na dobę ok. 0,5 l osadu mineralnego i wypuszcza ok. 150 l wody. Co z tym zrobić? Okazuje się, że wszystko już dawno wymyślono.

W 1871 roku francuski ksiądz Jean Louis Mourras de Vesoul przechadzając się z brewiarzem po łące wdepnął w krowi placek. Gdy przemierzał tę samą drogę w następne dni, zaobserwował proces rozkładu krowiego łajna: woda wsiąkała, gazy ulatniały się. Pozostała jedynie cienka warstwa składników mineralnych. "Skoro rozkłada się krowie, to musi i ludzkie" - pomyślał Mourras i zainstalował opodal plebanii kilka osadników gnilnych. Tak powstała pierwsza indywidualna oczyszczalnia biologiczna, dziś w ulepszonej postaci sprowadzana do Polski i sprzedawana jako ostatni krzyk nowoczesności.

W osiedlach o rzadkiej zabudowie powszechną praktyką jest odprowadzanie nieczystości do przydomowych szamb. Raz w miesiącu zawartość powinien wybierać wóz asenizacyjny. Jednak ludzie szamba mają dziurawe i wozów jeździ jakoś dziwnie mało. Nieczystości wsiąkają w glebę i "oszczędni" piją wodę z odorem siarkowodoru, z jajkami glisty ludzkiej, pałeczkami duru brzusznego (Salmonella), pałeczkami okrężnicy (Coli) etc.

Indywidualny system oczyszczania ścieków polega na ich odprowadzaniu do osadnika i rozsączeniu za pomocą rur drenażowych. W osadniku z polietylenu następuje rozkład zanieczyszczeń w procesie fermentacji beztlenowej (gnicia) na: osad mineralny, gazy - które ulatują, i wodę, którą poddaje się dalszej filtracji i procesom biologicznego oczyszczania w układzie rozsączkowującym. Tu działają bakterie tlenowe. Poletko obsadza się trawą.

Eksploatacja sprowadza się do opróżniania osadnika z osadu mineralnego raz na trzy lata oraz na sukcesywnym dosypywaniu bakterii za około 350 tys. zł rocznie. Rozsączona woda ma czystość drugiej klasy. Woda pobrana z gruntu, w sposób naturalny wraca do ziemi.

Nasze miejsce na ziemi

Przez pierwsze trzy tygodnie szkoły domem Tomka był namiot. Przepłacił to zresztą mocnym przeziębieniem. Do domu wprowadziliśmy się w ostatni dzień lata. W czasie przeprowadzki lało jak z cebra. Nie było jeszcze płyt kartonowo-gipsowych (suchych tynków), a z każdego kąta wyzierała wełna mineralna, szlichty były mokre. Woda zimna, nie działało szambo. Wiało przez nie uszczelnione drzwi. Warunki naprawdę trudne. Jeszcze przez trzy miesiące mieszkaliśmy w domu, który był ciągle placem budowy i był to chyba najtrudniejszy okres. Ale był to nasz dom, nasze miejsca na ziemi. Dziś już wszędzie bielą się ściany, słońce wpada do salonu, gdzie leżą gotowe do położenia panele parkietowe. Jest ciepło i przytulnie. Nasz dom staje się w pełni domem. Zrozumieliśmy, że jego posiadanie nie jest żadnym przywilejem, żadnym luksusem, ale elementarnym prawem. Prawem do tego, by żyć w spokoju i harmonii, w najbardziej dla człowieka naturalnych warunkach.

Późną wiosną, gdy wyruszaliśmy w tę naszą podróż z plikiem pieniędzy, powiedziałem Basi, że byłoby wielką niesprawiedliwością losu, gdyby się nam nie powiodło. Ale udało się.

Czy to się naprawdę da zrobić?

Od kiedy zbudowałem dom już kilkanaście razy odpowiadałem mieszkańcom Ursynowa i innych blokowisk na pytanie, jak mogliby też się o to pokusić.

Jeśli tylko ktoś ma własnościowe mieszkanie o powierzchni nie mniejszej niż 75 m, lub miejsze, ale jeszcze jakiś kapitał, to stać go na 1000-metrową działkę i dom pod Warszawą, który w porównaniu z mieszkaniem podniesie mu metraż przynajmniej o 50 m kw. - to znaczy o powierzchni 125 m. Przestanie narzekać, że ciasno, że winda brudna, że zsyp śmierdzi, kuchnia ciemna, robactwo i hałasy. Policzmy (kalkulacja wg. cen z roku 1995):

Sprzedajemy:

Mieszkanie 75 m kw. - Mokotów. Cena 15 mln starych zł (czyli nowych 1500) za metr. Otrzymujemy na rękę 1125 mln (112 500) zł. Koszty notarialne nas nie obciążają, bo ponosi je kupujący. Nie płacimy 10 proc. podatku od wzbogacenia, bo składamy w urzędzie skarbowym oświadczenie, że uzyskane pieniądze przeznaczymy w ciągu dwóch lat na kupno gruntu i budowę domu.

Kupujemy:

W cenie mniej niż 10 dolarów za metr można kupić bardzo przyzwoitą działkę. Oczywiście nie w Zalesiu Górnym, ale w okolicach. Policzmy na wyrost: 250 tys. (25) zł za metr razy 1000 metrów, tj. 250 mln (25 000), plus koszty notarialne i księgowe (ok. 25 mln starych zł, czyli 2500 zł), które teraz jako kupujący ponosimy. Razem 275 mln (27 500) zł.

Budujemy:

Stoimy więc na pustej, nie grodzonej działce, bez prądu (do słupa 20 metrów) i wody, z plikiem 850 mln (85 000) zł.

Nie ma miejsca na szczegółową kalkulację. Niemniej na podstawie swojej budowy, wsparty doświadczeniem osób, które stawiały kanadyjski dom własnym sumptem, przyjmuję: koszt wykończonego domu bez przyłączy - 230 dol. za metr, tzn. 5 mln 750 tys. (575) zł.

250 dol. za metr kw., to oferta pewnej solidnej podwarszawskiej firmy budowlanej. Zważywszy że nie jest ona instytucją dobroczynną i sama też coś zarabia, kalkulacja zakładająca 230 dol. za metr jest całkowicie realna.

Liczmy dalej. Dom ma mieć 125 m kw. Jego budowa pochłonie zatem 719 mln (71 900) zł.

Na naszej działce stoi więc dom-pudełko. Jest w nim wszystko: kominek, instalacja elektryczna ze skrzynką, wodna instalacja z plastiku, kanalizacyjna z PCV, dach kryty dachówką bitumiczną (taniej i nie gorzej wychodzi ondulina), okna trójszybowe, drzwi, podłoga - deski, terakota lub panele parkietowe. Elewacja z "dryvitu". Wykończenie ścian - płyty kartonowo-gipsowe.

Ale w domu jest ciemno, nie ma prądu ani wody, siusiać chodzimy do lasu, a psy sąsiadów biegają po naszej działce. Zostało 131 mln (13 100). Niestety, woda na naszej działce zalega na 42 metrach. Koszty nawiertu, pompy oraz podłączenia wody to 65 mln (6500) zł. Ciągniemy kabel od słupa, z uwzględnieniem kosztów prowizorki budowlanej, licznika itd. - 15 mln (1500). Zostało 51 mln.

Oczyszczalnia ścieków, produkowana w Tomaszowie Mazowieckim przez "Newexpol" o wydajności 500 l na dobę - dla czterech osób w zupełności wystarczy, a kosztuje dziś ok. 20 mln (2000). Zostaje nam 31 mln (3100) - grodzimy działkę - choć od grodzenia właściwie należałoby zacząć. Gdy się z tym uporamy, zaczynamy zbierać na garaż. Kalkulacja jest prowizoryczna. Dokładnych obliczeń musimy dokonać sami.

Na czas budowy wynajmujemy mieszkanie lub pozostajemy jeśli pozwalają na to warunki transakcji, jeszcze we własnym. Możemy też wyekspediować rodzinę gdzieś na wieś, przenieść się do teściów na kilka miesięcy itd. Możliwości jest wiele. Potrzeba tylko pewnej dozy determinacji.

W rachunku brak rezerwy na tzw. nieprzewidziane okoliczności. Ale nie musimy przecież kupować działki w cenie 10 dol. za metr - jak to przyjęliśmy. Możemy zbudować mniejszy dom. To brzmi nielogicznie, ale jest tak, że 60 metrów kw. mieszkania to mniej niż 60 m kw. domu. Dlatego, że rower nie stoi w łazience, opona od malucha nie leży pod wersalką, a narty nie chowają się za zasłoną. W domu jest na to wszystko miejsce na strychu lub w garażu.

Jeśli zaś dom chcemy mieć większy, nie musimy wykańczać wszystkiego naraz, gdyby - odpukać - coś się nam przydarzyło.

Dom można kończyć i rozbudowywać na raty. Ważne, że nasz dom powstaje z własnych środków, bez żadnych kredytów i pożyczek. To ogromny komfort. Trzeba też pamiętać, że nasze zarobki realnie wzrosną o kwotę odprowadzanego dotąd podatku. Przysługuje nam bowiem na budowę domu ulga w wysokości 511 mln (51 100), o której waloryzację toczyły się ostatnio w Sejmie polityczne awantury. Proponuję więc, niech tam na górze dalej się tłuką, a my róbmy swoje - budujmy, z pożytkiem dla nas i naszych dzieci. Każdy, kto chce wykonać takie salto, musi zapomnieć o telewizji i domowych obiadkach.

Za to po roku ciężkiej pracy, popijając piwo będzie mógł zasiąść w salonie i wpatrywać się w płomienie swojego kominka.

Z kim budować ?

Jeśli nie czujemy się na siłach budowć sami - co rozumiem - musimy zdać się na usługi jakiejś firmy. I tutaj tak naprawdę potrzeba nam odrobiny szczęścia. Widziałem inwestycję, która zakończyła się na etapie domu widma.

Rozgrzebana budowa, zmarnowane materiały, dom nie skończony, spartaczony, nie nadający się ani na sprzedaż, ani do zamieszkania. Finansowy krach. Tylko się powiesić.

We wspomnianej obok książce "Basic home building" znajduje się katalog 40 pytań, których postawienie bezlitośnie obnaża wszystkie słabe strony każdej firmy, aż do zdemaskowania partaczy. Ale w Ameryce. U nas nie możemy wyeliminować złego wyboru, bo takie są smutne realia polskiego rynku pracy, zwłaszcza w budownictwie. Niesolidność, nieterminowość, niekompetencja, a nawet wyłudzenia, gdy fachowiec z zaliczką na materiały po prostu się ulatnia. Ale możemy ograniczyć ryzyko złego wyboru.

Zasada pierwsza:

Im firma mniejsza, tym pewniejsza, bo łatwiejsza do skontrolowania. Tańsza, bo ma mniejsze koszty własne. Właśnie takie trzyosobowe firmy, często rodzinne - budują Amerykę. Żaden drobny przedsiębiorca nie zatrudni czwartego pracownika, bo mu się to nie opłaca. Dom i tak postawią we trzech, a czwartego, choćby pękł, to nie dopilnuje. Jeden z czterech zawsze będzie pracował na pół gwizdka. Więcej osób zatrudniają firmy już na wysokim poziomie organizacji.

Zasada druga:

Płatnik VAT-u. Firma musi być płatnikiem VAT-u i wystawiać watowskie rachunki, bez których nie ma co marzyć o ulgach podatkowych.

Zasada trzecia:

Referencje i realizacje. Są ważne, ale nie do przesady, bo jednak mogą zawieść i można się naciąć na firmie poleconej przez dobrego znajomego. Niedawno zawiązało się Stowarzyszenie Budowniczych Domów, które zastrzega w swym statucie, że stowarzyszone w nim firmy będą budować dla ludzi - czyli tanio, dobrze i zgodnie z technologią. Jeśli firma legitymować się będzie znakiem Stowarzyszenia, będzie to dowód, że cieszy się kredytem zaufania. Jeśli budowniczy nie wywiąże się ze zobowiązań lub postawi knota, Stowarzyszenie odbierze mu znak.

Na razie musimy chronić się sami. Niech więc nasz przyszły wykonawca pokaże, co i ile już zbudował. Niech da adresy ludzi, którzy mieszkają w domach przez niego zbudowanych. Porozmawiajmy z nimi. Zapytajmy, jaki to człowiek i jak go wspominają, co popsuł, a co zrobił dobrze. Jak rozliczał się z pieniędzy. Jeśli nasz dom ma być pierwszą realizacją, musimy zachować daleko idącą ostrożność, gdyż wystąpimy w charakterze królików doświadczalnych. Dlaczego ktoś ma się uczyć naszym kosztem? Oczywiście, w historii każdej firmy ktoś musi być pierwszy, ale dlaczego to mamy być my?

Zasada czwarta:

Pokaż mi swoje narzędzia, a powiem ci, kim jesteś. Dom można zbudować za pomocą ręcznej piły i młotka. Ale szybciej i dokładniej buduje się mając piłę elektryczną, która tnie z dokładnością do części milimetra, z zachowaniem kątów prostych. Firma powinna mieć elektryczną heblarkę, wkrętarkę, przyda się pneumatyczny młotek. Dobrą firmę poznać po tym, czy inwestuje w narzędzia. Bez odpowiednich narzędzi robota się wydłuża. A tania budowa, to szybka budowa.

Zasada piąta:

Ufać, ale zawsze sprawdzać. Spisać umowę. Dać zaliczkę na materiały, ale płacić po robocie. Umawiać się na realizację etapów: fundament - odbiór - wypłata; szkielet - odbiór - wypłata itd. Jednak, by robota szła, musimy wykonawcy choć trochę zaufać. Dlatego, jeśli ten okaże się nieuczciwy - zawsze nabije nas w butelkę. I z tym się trzeba liczyć. I jeszcze jedno - nie dawać się oswajać. Nie fraternizować się na tyle, by kumpelskie układy zdominowały układ handlowy. Po wykonaniu kontraktu, możecie zostać nawet przyjaciółmi.

Jest porzekadło w budowlanej branży, że pierwszy dom stawia się dla wroga, drugi dla przyjaciela, a dopiero trzeci dla siebie. Niestety, na ogół jest tak, że zwykle stawia się tylko jeden dom i od razu dla siebie. Dlatego zamiast na własnych, lepiej uczyć się na cudzych błędach. Należy tylko dużo pytać i uważnie słuchać. Nie ulepszać doprowadzonej niemal do doskonałości technologii, praktyczni i oszczędni Amerykanie bowiem robili to za nas przez 200 lat. Dziś widzę, że mimo wszystko nie uniknęliśmy pewnych - na szczęście nieistotnych - błędów, które nie wpłynęły na jakość domu, ale pochłonęły niepotrzebną pracę. Praca to czas, a czas to pieniądz.

Copyright © Agora SA