Wenzhou: kolebka chińskiego kapitalizmu

O mieście Wenzhou mówi się, że to najdalej jak można uciec od komunizmu, nie wyjeżdżając z Chin

Ośmiomilionowe Wenzhou nad Morzem Wschodniochińskim zbudowało fortunę na tym, co tanie, pracochłonne i masowe. Stąd pochodzi 75 proc. wszystkich zapalniczek na świecie. W Qiatou na przedmieściu Wenzhou w tysiącach domowych fabryczek produkuje się rocznie 15 mld guzików.

Pół miliona mieszkańców Wenzhou przeniosło się do Europy. Do nich należą sklepy, firmy i restauracje w chińskich dzielnicach Paryża, Amsterdamu i Barcelony. Są już w Wólce Kosowskiej pod Warszawą. To wielka hurtownia dla kupców z bazaru na Stadionie Dziesięciolecia, zagłębie tanich butów, koszulek, konfekcji i zapalniczek. Kieruje nią Jin Jiamin z Wenzhou, prezes firmy GDC.

Robienie interesów to coś w rodzaju wyznania wiary mieszkańców Wenzhou. - Zachęcamy mieszkańców, by odwiedzali cały świat - pisze na stronie internetowej władz miasta mer Wenzhou. - Powinni jechać, gdzie tylko da się zarobić.

Stanowią największą nieformalną wspólnotę biznesu świata. W eksporcie pomaga im ich diaspora, w Paryżu czy Warszawie firmy z Wenzhou nadal pracują dla swoich. - Dzwonimy do znajomych i już wiemy, co dzieje się w Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie - mówi mi Kevin Lin, właściciel firmy pośrednictwa handlowego w Wenzhou. - Mamy największy nieformalny marketing świata.

Z Wenzhou w świat

- To prawdziwi Europejczycy - śmieje się francuski sinolog Jean-Philippe Beja, autor studium o Chińczykach z Wenzhou. - Nie interesuje ich podział Europy na kraje, patrzą, gdzie zrobić interes.

Jacy są Europejczycy widziani okiem Chińczyka z Wenzhou? Leniwi.

- Chcecie tylko odpoczywać, europejskie firmy za wolno podejmują decyzje - twierdzi Kevin Lin. Wrócił po czterech latach z Hiszpanii do Chin. Dziwiło go, że w Madrycie w piątek po południu wszyscy Hiszpanie uciekają na weekend. Dzień pracy Kevina zaczyna się o 6 rano, a kończy przed północą.

To miasto jest bliżej świata niż inne chińskie metropolie. Z Europy przychodzą tu zachodnie mody i idee. Wenzhou nazwano chińską Jerozolimą, bo 15 do 20 proc. mieszkańców to chrześcijanie.

Miasto jest bogatsze od Szanghaju. Ulicami jeżdżą audi, bmw i hummery, w pasażach handlowych są butiki Lacoste i Pierre Cardin, na rogu francuskie piekarnie. Podczas gdy reszta Chin małpuje Amerykę, Wenzhou zerka na Francję. Pełno tu restauracji, prywatnych szkół językowych, agencji podróży.

Pensje w Wenzhou są pięć razy wyższe niż w głębi kontynentu. Paryscy Żydzi protestują, że Chińczycy z Wenzhou wykupują kolejną dzielnicę. W 18-milionowym Szanghaju spekulują na rynku nieruchomości, w Shenzhen, specjalnej strefie ekonomicznej, inwestują na giełdzie. Alan Pang, szef firmy z Szanghaju, którego żona jest z Wenzhou, podziwia ich: - Czegokolwiek się tkną, zamieniają to w złoto.

Gospodarka chińska pędzi od ćwierć wieku bez zatrzymania, bo partia komunistyczna nieustannie przeznacza kolejne miliardy dolarów na infrastrukturę. Bierze je z oszczędności Chińczyków w państwowych bankach.

Inne źródło wzrostu to inwestycje zagraniczne, 600 mld dol., które do Chin ściągnęła tania siła robocza i świetna infrastruktura.

Cudzoziemcy kształtują sobie pogląd o Chinach w Szanghaju. Ale, jeśli nie liczyć firm zagranicznych, 60 proc. tamtejszej gospodarki jest w rękach państwa. Tymczasem w Wenzhou 95 proc. gospodarki jest prywatne, to miasto małych i dużych firm rodzinnych. - Jesteśmy najbardziej prywatnym miastem Chin - mówi Kevin.

Gdy w 1978 r. Deng Xiaoping, następca Mao, ogłosił politykę "otwarcia i reform" Wenzhou nieomal z dnia na dzień pozbyło się resztek socjalizmu. W Polsce Balcerowicz miał jeszcze czekać na swój czas następne 11 lat.

Brak kapitału sprawił, że miasto postawiło na przemysł lekki, bo guziki można produkować w domu z rodziną. Rynek chłonął wszystko jak gąbka. Po 30 latach komunizmu ludzie kupowali ubrania, buty, sprzęty domowe i nie patrzyli na jakość. W Wenzhou domy zamieniły się w warsztaty. Część mieszkańców miasta rozjechało się po Chinach jako wędrowni rzemieślnicy.

- Zostaliśmy krawcami, szewcami i tapicerami - mówi mi Lin. - Ojciec pożyczył pieniądze od krewnych i wyjechał do Pekinu na zarobek - opowiada. Sprzedawał buty szyte w domu, dla oszczędności nocował na ulicy. Co zarobił, inwestował w towar.

Szyjemy Europie buty

U wejścia do firmy Kangnai gości wita but wielki jak dla Guliwera oraz mapa świata z lampkami umieszczonymi w tych miejscach, do których firma już dotarła. Świecą na wszystkich kontynentach, z Ameryką Łacińską włącznie, choć najwięcej jest ich w Europie. Wenzhou produkuje co czwartą parę butów "made in China", a Kangnai to największa tutejsza firma.

Jej osiem nowych hal produkcyjnych pracuje na najnowszych importowanych maszynach. Na 128 tys. m kw. 4 tys. robotnic produkuje 8 mln par obuwia rocznie. Zarabiają po 5 dol. dziennie.

W latach 80. założyciel Kangnai pan Zheng Xiu Kang rzucił pracę w państwowej fabryce. Odszukał miejscowego szewca (Wenzhou słynęło kiedyś z produkcji butów). Z żoną zaczęli szyć ręcznie buty w domu i sprzedawać je na straganie. Jego buty rozpadały się, były tak kiepskiej jakości, że w 1987 r. władze jednego z miast chińskich nakazały spalić całą dostawę.

Pan Zheng wyjechał wtedy do Włoch. Podglądał, co robią Włosi i odkładał każdy lir. Po powrocie kupił opuszczoną fabrykę obuwia. Zarejestrował markę i zaczął produkować buty skórzane według włoskiego modelu i na włoski rynek.

W 1993 r. został ogłoszony w Chinach jednym z dziesięciu królów obuwia. Zyski inwestował, kupując nowe maszyny z Włoch i z Tajwanu. Skąd wziął kapitał? Na to pytanie nie dostałam odpowiedzi. - Jesteśmy kupcami i udzielamy sobie nawzajem kredytu - tłumaczy Lin.

Kangnai ma dziś 2,5 tys. sklepów w Chinach. To rodzinna firma, w której pracują syn, córka i krewni założyciela. Pod zagranicznymi markami eksportuje skórzane buty do Włoch, Stanów Zjednoczonych, Francji i Hiszpanii. W Mediolanie pracuje dla niego 150 projektantów. Reklamy chińskiej firmy można zobaczyć w paryskich autobusach.

Europejscy producenci czują się zagrożeni, bo chińskie buty są o połowę tańsze. Poskarżyli się w Brukseli, że chiński rząd faworyzuje tamtejszych producentów. W Madrycie tłum podpalił magazyn butów z Wenzhou.

Po skargach producentów europejskich Bruksela nałożyła cła na chińskie i wietnamskie buty skórzane. Ale biznesmeni z Wenzhou zdają się niewiele sobie z tego robić. - I tak zawsze będziemy tańsi od Europejczyków - mówią.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.