Internetowe déjá vu - rośnie nowa bańka mydlana?

Na firmach internetowych znów można błyskawicznie zarobić setki milionów dolarów. Historie takie jak YouTube czy MySpace podsyciły nową gorączkę inwestycyjną

Dwóch dwudziestokilkuletnich chłopaków uruchamia w garażu internetowy serwis z plikami wideo i sprzedaje go za 1,65 mld dol. Wszystko zajmuje niewiele ponad półtora roku. Takie historie jak firmy YouTube, kupionej przedwczoraj przez Google, działają na wyobraźnię inwestorów. Branża internetowa, która przed kilkoma laty tak okrutnie zdradziła swych wyznawców, znów stała się sexy.

Przejęcie YouTube wpisuje się w euforię wokół serwisów określanych modnym hasłem Web 2.0. Tak nazwano trend w rozwoju internetu, polegający na coraz większym udziale internautów w tworzeniu zasobów sieci. Pozwalają na to nowe technologie, ekspansja techniki cyfrowej (powszechne kamery, aparaty), coraz lepsze komputery i dostępność szybkiego internetu.

Wchłonięty w zeszłym roku przez imperium magnata medialnego Ruperta Murdocha serwis społecznościowy MySpace to inny z flagowych przykładów tego nurtu. Koncern News Corp kupił go za 580 mln dol. Latem MySpace osiągnął w USA popularność równą portalowi Yahoo!, a analitycy spekulują, że w ciągu trzech lat jego wartość sięgnie 15 mld dol. Yahoo! przymierza się podobno do przejęcia w rewanżu Facebook.com - drugiego najpopularniejszego serwisu społecznościowego w USA. Proponuje jakoby miliard dolarów.

Rzecz w tym, że nie widać, aby przed internetem otworzyły się nagle nieznane wcześniej źródła dochodów. Serwisy "nowej fali" walczą o te same pieniądze co inni - z reklamy internetowej, ewentualnie z opłat za niektóre usługi. Wychodzi im różnie. Za przejętą rok temu spółkę Skype - czołową światową firmę telefonii i komunikacji internetowej - aukcyjny gigant eBay zapłacił 2,6 mld dol. Tymczasem całe przychody Skype w 2005 r. miały wynieść 60 mln dol. (brak oficjalnych danych). YouTube nie ma prawie żadnych przychodów, mogą mu za to grozić pozwy o łamanie praw autorskich.

Twórcy nowych internetowych hitów zarabiają więc na razie nie tyle na codziennym biznesie, ile na sprzedaży firmy bogatemu inwestorowi, który uwierzy w jej świetlaną przyszłość. A z tym bywa różnie. Hiszpańska firma Terra, która w 2000 r. wyłożyła za portal Lycos 12,5 mld dol., dwa lata temu pozbyła się go za... niewiele ponad 100 mln dol. Yahoo! siedem lat temu wydało 5,7 mld dol. na radio internetowe Broadcast.com, po którym dziś nie ma nawet śladu. Marc Cuban, z którego sprzedaż Broadcast.com uczyniła miliardera (dziś jest właścicielem klubu NBA Dallas Mavericks), szydził we wrześniu, że za YouTube nie dałby grosza. - Tylko głupek kupiłby ten serwis - mówił.

Oderwanie wycen firm od ich dokonań finansowych było charakterystyczne dla inwestycyjnego boomu z przełomu XX i XXI w, który przeszedł do historii jako internetowa bańka mydlana. Wtedy inwestując w spółki internetowe - tzw. dotcomy - nie patrzono na ich przychody lecz mnożono liczbę wizyt na witrynie lub zarejestrowanych użytkowników przez wirtualne dolarowe przeliczniki. I otrzymywano spółki o wartości liczonej w setkach milionów lub miliardach dolarów, które pompowano w nie szerokim strumieniem.

W 2000 r. internetowy karnawał zakończył się spektakularnym krachem. Indeksy na giełdzie Nasdaq spadły o kilkadziesiąt procent, wartość notowanych tam dotcomów stopniała w oczach, w końcu nastąpiły masowe bankructwa, bo bez dopływu nowych pieniędzy spółki nie były w stanie egzystować. W badaniach Pew Internet & American Life Project aż 12 proc. Amerykanów przyznawało, że ktoś z ich rodziny stracił pieniądze, inwestując je w czasach e-boomu. Określenie dotcom z dnia na dzień stało się passe.

W czasach bańki portfele inwestorów otwierało magiczne hasło "nowa gospodarka". Teraz otwiera je określenie Web 2.0, które sceptycy uważają za humbug. Są jednak silne argumenty za tym, że dziś sytuacja jest zupełnie inna niż sześć lat temu.

Po pierwsze, internet jest znacznie powszechniejszy. Szybkie szerokopasmowe łącza pozwalają korzystać z tego medium w sposób, który dla masowej widowni sprzed pół dekady był nie do wyobrażenia. A technologia wciąż idzie do przodu.

Po drugie, na rynku są pieniądze, których kiedyś nie było. Reklama internetowa rośnie w tempie kilkudziesięciu procent rocznie. W USA wartość całej reklamy online zwiększyła się z 6 mld dol. w 2002 r. do 12,5 mld dol. w roku ubiegłym. Firma badawcza eMarketer szacuje, że w tym roku będzie to 16 mld dol., a za trzy lata - ponad 26 mld. W Szwecji i Wielkiej Brytanii już dziś ponad 10 proc. wszystkich wydatków na reklamę wpływa do internetu. Także w Polsce rynek e-reklamy rośnie najszybciej ze wszystkich mediów (prognozy na ten rok mówią o ponad 200 mln zł).

- Myślę, że Google doskonale wie, za co płaci, i zapewne wysoka wycena YouTube ma podstawy - uważa Tomasz Czechowicz, menedżer funduszu MCI Management inwestujący w branży internetowej jeszcze w czasach "bańki". - Po prostu wybitne spółki kosztują dużo. Najlepsze firmy internetowe z czasów poprzedniej hossy utrzymały się na rynku i dziś warte są więcej niż przed krachem - przypomina.

Podobnie jak wielu menedżerów zainteresowanych inwestycjami w firmy internetowe Czechowicz narzeka jednak na to, że twórcy nowych firm technologicznych próbują ostatnio żądać od inwestorów irracjonalnych kwot oderwanych od rokowań ekonomicznych swych spółek. - To skutek uboczny takich transakcji jak YouTube. Hossa sprawia, że pieniądze na rozwój dostają obok świetnych projektów także przedsięwzięcia złe, które nie powinny wyjść poza biznesplan. Pojawia się wielu nieprofesjonalnych inwestorów gotowych wykładać duże sumy na przypadkowe spółki. To zjawisko dotarło już także do Polski - mówi.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.