Zamiast obniżki składki na ZUS - rozdawnictwo pieniędzy

Rezygnacja z obniżenia kosztów pracy to bardzo zła wiadomość. Bez niższej składki na ZUS trudno myśleć o walce z bezrobociem, a przede wszystkim o wyciągnięciu z szarej strefy milionów zatrudnionych na czarno.

Jeszcze kilka miesięcy temu politycy koalicji szczycili się, że ich rząd będzie pierwszym, który obniży koszty pracy. Najważniejszym problemem jest składka na ZUS płacona przez pracodawcę i pracownika. Mamy jedne z najwyższych w Europie narzutów na płace, choć sam udział podatków w polskim PKB wynosi 35 proc. i jest niższy o 3 proc. od unijnej średniej.

Wysokie narzuty na płace zniechęcają przedsiębiorców do legalnego zatrudniania pracowników. Setki tysięcy, być może miliony osób pracuje na czarno. Jeszcze więcej jest zatrudnianych za minimalną płacę lub na ćwierć bądź pół etatu, a większość pensji dostają pod stołem. Zdaniem większości ekonomistów i przedsiębiorców bez obniżki kosztów pracy nie ma mowy o skutecznej walce z bezrobociem.

Rząd wyszedł tym postulatom naprzeciw. Od 2007 r. o 4 pkt proc. (z 13 do 9 proc. płacy brutto) miała spaść składka na ubezpieczenie rentowe. Zyskiem z tej obniżki podzieliliby się po połowie pracodawca i pracownik. Niższa byłaby też składka na ubezpieczenie chorobowe - 1,80 zamiast 2,45 proc. płacy brutto. Obowiązek jej opłacenia zostałby w całości przerzucony z pracownika na pracodawcę. W rezultacie realna obniżka kosztów pracy byłaby dla przedsiębiorców niewielka, ale i tak byłby to krok do przodu.

We wtorek ostatecznie okazało się, że rząd z obniżenia składki zrezygnował. Powód jest banalny - brak pieniędzy w budżecie. Obniżenie składki kosztowałoby 10 mld zł.

Jednocześnie rząd zdecydował się zwaloryzować kwotę wolną od podatku i progi podatkowe w PIT. Budżet będzie to kosztować 2 mld zł, ale większość podatników zyska najwyżej kilkadziesiąt złotych. Realnego wpływu na największą polską bolączkę - bezrobocie - nie będzie to miało żadnego. Czy nie lepiej było te pieniądze przeznaczyć na obniżkę kosztów pracy?

Obniżka składki na ZUS była zdecydowanie zbyt mała i źle skonstruowana, ale rezygnując z niej w ogóle, wylano dziecko z kąpielą. O tym, jak ważne jest obniżenie kosztów pracy, mówili nie tylko eksperci liberalni, których rządząca koalicja z definicji nie będzie słuchać, ale także byli członkowie rządu - odpowiedzialny za podatki wiceminister finansów Mirosław Barszcz oraz jednotygodniowy szef tego resortu Paweł Wojciechowski (odwołany po dymisji Marcinkiewicza). Wojciechowski w obszernym opracowaniu pisanym jeszcze dla premiera Kazimierza Marcinkiewicza pisał: "Redukcja stawki w ubezpieczeniu rentowym o 4 pkt proc. zmierza w dobrym kierunku, ale to stanowczo za mało, by zachęcić pracodawców do legalnego zatrudniania pracowników. Obciążenia Zakładu Ubezpieczeń Społecznych nadal pozostaną na horrendalnie wysokim poziomie (35 proc.)! Tylko zdecydowane obniżenie pozapłacowych kosztów pracy połączone z sensownym uproszczeniem całego systemu podatkowo-składkowego może zapewnić pożądany efekt - wzrost zatrudnienia".

Jednorazowa obniżka składki o 8-10 proc. nie jest pewnie od razu możliwa, ale przecież można ją rozłożyć na kilka lat. Założenie rządowego planu było takie: zmniejszamy składkę na ZUS, częściowo finansując obniżkę podwyższeniem podatków pośrednich, głównie akcyzy. Tymczasem akcyza i tak wzrośnie, ale składka na ZUS pozostanie taka sama, pieniądze zaś zostaną wydane na przedwyborcze i powyborcze obietnice. Okazało się po raz kolejny, że zamiast sensownego ustawienia priorytetów w polityce podatkowej, gdzie na pierwszym miejscu powinno być ograniczenie kosztów pracy, mamy chaos.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.