Jak Ameryka walczy z hazardem w internecie

Amerykańskie władze zaostrzają walkę z internetowymi kasynami i bukmacherami. Na razie efekty przypominają czasy prohibicji - e-hazard kwitnie

Majątek 44-letniego Calvina Ayre amerykański tygodnik "Forbes" oszacował w tym roku na miliard dolarów. Swoją fortunę Ayre zbił na internetowym hazardzie. Bynajmniej nie jako gracz, lecz jako właściciel firmy Bodog Entertainment Group, na której serwisach internauci szukają szczęścia w grach o pieniądze. Głównie internauci amerykańscy - jak podaje "Forbes", należące do Bodog serwisy 95 proc. wpływów czerpią z USA, tam też firma reklamuje swoje usługi. Sama spółka jest jednak zarejestrowana na Kostaryce, a Ayre nie zapłacił amerykańskiemu fiskusowi ani centa podatku.

Nic dziwnego - podobnie jak setki innych internetowych kasyn, Bodog jest w USA nielegalny.

Księgowy królem pokera

Wyjęcie spod prawa nie przeszkadza ani kasynom, ani grającym. Na wirtualne stoły do ruletki, pokera i black jacka co roku trafiają z portfeli Amerykanów miliardy dolarów, czyniąc USA największym na świecie rynkiem internetowego hazardu. Według opublikowanego w maju raportu branżowej organizacji American Gaming Association (AGA) obroty internetowych kasyn i bukmacherów na świecie wyniosły w 2004 r. 15 mld dol. (pięciokrotnie więcej niż w roku 2001), z czego 4 mld dol. przypadło na e-hazard amerykański. A można spotkać szacunki, według których gracze zza oceanu dostarczają aż połowy globalnych obrotów tej branży.

W e-hazard lub w internetowe zakłady bukmacherskie bawią się za oceanem miliony osób. W ubiegłym roku firma Nielsen//NetRatings mierząca ruch w internecie podała, że serwisy takie odwiedza miesięcznie 20 mln amerykańskich internautów, inna firma analityczna comScore Media mówiła nawet o 30 mln osób.

Według obserwatorów tego rynku do eksplozji popularności hazardu w Ameryce przyczyniły się m.in. popularne telewizyjne transmisje turniejów pokerowych. Ale jeszcze bardziej były księgowy z Tennessee Christopher Moneymaker, który mając 27 lat, zakwalifikował się do wielkiego turnieju "World Series of Poker 2003". Grę zaczynał od eliminacji na serwisie internetowym PokerStars.com z kwotą niespełna 40 dol., a zakończył jako zwycięzca turnieju, bogatszy o 2,5 mln dol. Moneymaker udowodnił, że zasługuje na swoje nazwisko, a jego historia podziałała ludziom na wyobraźnię.

Zakaz e-hazardu nie uniemożliwia jego reklamowania. Cytowany kilka miesięcy temu przez dziennik "The New York Times" Ill Griffith, menedżer firmy Betonsports.com (z siedzibą na Kostaryce), mówił wprost, że rocznie wydaje na reklamę w USA kwoty rzędu 15 mln dol. Reklam nie brak w magazynach, rozgłośniach radiowych, telewizjach kablowych. Internetowe kasyna obchodzą zakazy, np. promując witrynę, na której gra się bez pieniędzy, ale z której bardzo łatwo trafić już na właściwy serwis. Zawierają nawet duże kontrakty reklamowe z aktorami, prezenterami i sportowcami.

A z badań AGA wynika, że czterech na pięciu graczy nie wie nawet (albo nie chce się do tego przyznać), że internetowy hazard w ogóle łamie amerykańskie prawo. Po prostu wchodzą do internetu, klikają i liczą na szczęście. Przepisy przegrywają z życiem.

Dolary płyną na Antiguę

W tej sytuacji władze postanowiły wytoczyć cięższe armaty. W ubiegłym tygodniu Izba Reprezentantów przyjęła dużą większością głosów (317-93) ustawę wymierzoną w internetowy hazard. Nowe prawo, które musi jeszcze przejść dalszą drogę legislacyjną przez Senat i Biały Dom, zakazuje bankom wykonywania przelewów oraz transferowania pieniędzy z kart kredytowych na konta elektronicznych kasyn. Za złamanie zakazu grozi nawet pięć lat więzienia.

Dlaczego tak ostro? - Nielegalny hazard online nie tylko szkodzi graczom i ich rodzinom, ale także służy jako pralnia pieniędzy i uderza w gospodarkę. Dolary wypływają z USA - alarmuje cytowany przez agencję AFP republikański kongresman Bob Goodlatte, zażarty przeciwnik wirtualnych kasyn i współautor nowej ustawy.

Dolary rzeczywiście wypływają, bo hazardowe serwisy, nie mogąc legalnie działać w USA, rejestrują się w państwach, które decyzję "grać albo nie grać" zostawiają samym internautom (należą do nich egzotyczne "raje podatkowe", a także np. Wielka Brytania). Najwięcej, bo ponad pół tysiąca e-kasyn zainstalowało się na wyspach Antigua i Barbuda, niewiele mniej działa pod jurysdykcją Kostaryki.

W zamyśle zwolenników ustawy (republikański projekt zyskał także poparcie wielu Demokratów) nowe przepisy odetną wirtualne kasyna od źródeł finansowania, a graczom uniemożliwią obstawianie i jednoznacznie uświadomią, że gra jest nielegalna, nawet jeśli toczy się w serwisach (na serwerach) zagranicznych firm.

- Ta ustawa pomoże ochronić dzieci przed hazardem, nasze ciężko zarobione pieniądze zatrzyma w bankach, a kryminalistów, którzy wyciągają po nie ręce, zaprowadzi do więzienia - grzmiał w Kongresie inny deputowany, Dennis Hastert, wspominając o powiązaniach nielegalnych witryn hazardowych z handlem narkotykami i finansowaniem międzynarodowego terroryzmu.

Deputowany pominął jednak to, że wiele firm zajmujących się e-hazardem to normalne duże przedsiębiorstwa działające w zgodzie z lokalnym prawem, płacące podatki i nierzadko notowane na renomowanych giełdach - w tym na londyńskiej LSE (m.in. firmy PartyGaming, Ladbrokes i Sportingbet).

Powtórka z czasów prohibicji

Czy ostrzejsze rygory prawne sprawią, że miliony miłośników e-hazardu nagle zrezygnują z zabawy? Porównanie do przedwojennych czasów prohibicji, z tysiącami kwitnących w podziemiu knajp, nasuwa się samo. Zdaniem obserwatorów tego rynku nowe przepisy utrudnią nielegalną rozrywkę, ale jej nie wyeliminują. Karty kredytowe i przelewy to niejedyna możliwa droga przekazania pieniędzy (pozostają jeszcze m.in. specjalne internetowe systemy płatnicze).

- Operatorzy kasyn znajdą inny sposób na obsługę klientów - uważa rzecznik AGA Holly Thomsen. - Jeśli chcemy chronić obywateli i nałogowych hazardzistów, lepiej byłoby zalegalizować tę branżę, licencjonować firmy, tworzyć u nas miejsca pracy i pobierać podatki. Kongres powinien raczej szukać sposobów uregulowania tego rynku, a nie zaostrzania prawa - mówi Thomsen w rozmowie z agencją AFP.

Ludzie związani z przemysłem e-hazardowym wskazują, że zaostrzanie kursu spowoduje jedynie spychanie tej branży coraz głębiej w szarą strefę i otworzy pole do działania dla zorganizowanej przestępczości. Podobnie uważa stowarzyszenie The Poker Players Alliance skupiające ponad 20 tys. miłośników internetowego pokera i lobbujące za zalegalizowaniem tej rozrywki. Pokerzyści powołują się m.in. na badanie, z którego wynika, że takich zakazów nie chce aż 75 proc. Amerykanów. Przedstawia kalkulacje mówiące o miliardach dolarów podatków, które wpłynęłyby do budżetu.

Nad Wisłą bez zmian

Debata za oceanem powinna zainteresować polskie władze, które również usilnie odmawiają zalegalizowania internetowego hazardu i bukmacherski. Z podobnym skutkiem jak w USA - choć nie wiadomo dokładnie, ile osób obstawia u nas zakłady sportowe online, to rynek najwyraźniej jest wystarczająco duży, by kolejnym firmom z Wielkiej Brytanii, Austrii czy Malty opłacało się otwierać polskojęzyczne serwisy bukmacherskie i reklamować je na setkach ogromnych ulicznych billboardów. Różnica jest jedynie taka, że polscy urzędnicy ani nie liberalizują prawa, ani go nie zaostrzają, tylko po prostu odwracają od problemu (i billboardów) głowę.

A jest nad czym się zastanawiać. Według prognoz analityków obroty internetowych kasyn i bukmacherów na całym świecie wzrosną do końca dekady do 25 mld dol.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.