Fiasko unijnych rozmów o czasie pracy

Załamały się negocjacje w sprawie kluczowej dyrektywy o czasie pracy. Porozumienie zablokowała Polska, która wraz z Wielką Brytanią i kilkoma innymi, nowymi członkami UE żądała bardziej liberalnych zapisów

Po wielogodzinnym maratonie rozmów, obradujący w Luksemburgu unijni ministrowie stwierdzili około północy, że nie są w stanie dojść do porozumienia w sprawie kształtu zapisów dyrektywy, mającej mieć ogromny wpływ na warunki pracy w całej UE. Polska była jednym z tych krajów, które zablokowały porozumienie.

Prace nad tekstem dyrektywy toczą się od ponad roku. I od samego startu ścierały się dwa obozy: liberalny - w nim była Polska - oraz "prosocjalny", domagający się większej ochrony pracowników (kosztem pracodawców), któremu przewodziły Francja i Szwecja.

Od samego początku projekt nowej dyrektywy wydawał się niedobry dla Polski. W swojej pierwszej wersji groził wręcz bankructwem naszej służby zdrowia i poważnymi komplikacjami w innych służbach publicznych (np. straży pożarnej). Proponowane przepisy stwierdzały bowiem, że czas, jaki lekarze spędzają "w gotowości do pracy" (nawet jeśli dyżurują we własnym domu, na kanapie), musi być zaliczany do czasu pracy, który nie może przekroczyć 48 godzin tygodniowo. W przypadku polskich szpitali i klinik ten limit byłby masowo przekraczany. A to oznaczałoby konieczność stworzenia 15 tys. nowych etatów - niewykonalne ze względu na brak pieniędzy. Na szczęście w grudniu ubiegłego roku ministrowie wymyślili salomonowe wyjście. Polega ono na tym, że czas dyżuru (lekarzy, strażaków itp.) będzie podzielony na część "aktywną" (dyżur w pokoju lekarskim) oraz "nieaktywną" (dyżur na kanapie). I tylko ta pierwsza część będzie zaliczana do czasu pracy. - Do takiego rozwiązania nie mamy już zastrzeżeń - mówiła "Gazecie" minister pracy i polityki społecznej Anna Kalata w trakcie czwartkowych negocjacji.

Jednak rozmowy załamały się, gdy unijni ministrowie próbowali rozwiązać ostatni problem - kiedy i jak wolno stosować wyjątki (tzw. opt-out) od zasady, że maksymalny limit czasu pracy to 48 godzin. Polska, tak jak Wielka Brytania domagały się, żeby pracownik mógł dobrowolnie wydłużyć czas pracy ponad 48 godzin na podstawie zwykłej umowy z pracodawcą.

Inne kraje, w tym Francja, przekonywały, że wyjątki od 48 godzin powinny być ściśle limitowane. A Parlament Europejski dodatkowo zaproponował, by wszystkie opt-outy były konsultowane także ze związkami zawodowymi. A te sprzeciwiają się liberalnym zapisom. - Żądamy, by Rada UE wzięła pod uwagę stanowisko Parlamentu Europejskiego - stwierdzał komunikat ETUC (europejskiej federacji związkowej).

W efekcie Polska, Wielka Brytania i niektóre inne nowe państwa członkowskie, pozostały dość osamotnione. - Wszyscy deklarują chęć znalezienia kompromisu, ale trudno powiedzieć, które z państw będą gotowe nas poprzeć - jeszcze po południu zapewniała nas minister Kalata. Na tych deklaracjach jednak się skończyło. W nocy, gdy już było wiadomo, że rozmowy kończą się fiaskiem, przedstawiciela polskiego rządu przyznała, że do polskiego "tak" zabrakło dosłownie kilku poprawek.

- Zrobiliśmy co się dało, żeby dojść do porozumienia. Niestety, niektórzy zaparli się. Wątpię, by kolejnym prezydencjom UE udało się dojść do porozumienia w tej kwestii - stwierdził z goryczą austriacki minister gospodarki Martin Bartenstein, który przewodniczył obradom.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.