Wielkie dorszowe oszustwo

Limity połowowe na dorsza to fikcja. Nikt ich nie przestrzega, a polski rząd i Komisja Europejska przymykają oko.

- Wszyscy polscy rybacy łowią więcej, niż im pozwalają limity połowowe narzucone przez Komisję Europejską, bo gdyby się do nich stosowali, umarliby z głodu - mówi Grzegorz Hałubek, prezes Związku Rybaków Polskich.

80 proc. dochodów polskich rybaków pochodzi z połowu dorszy. W 2004 r. Polska dostała z Komisji Europejskiej limit na połów tej ryby - 16 tys. ton rocznie. Jednocześnie w tym samym roku wyeksportowaliśmy 52 tys. ton przetworów z dorsza, co oznacza, że wyłowiono 70-100 tys. ton ryb.

Były minister rolnictwa Józef Pilarczyk podczas ubiegłorocznego posiedzenia senackiej komisji Unii Europejskiej przyznał: - W Polsce, jaki i w innych krajach leżących nad Bałtykiem, funkcjonuje szara strefa.

Jak to działa

Polski rybak, wypływając w morze, bierze na pokład tzw. dziennik połowów. Po powrocie do portu musi od razu wpisać do niego, ile dorsza złowił.

- Wszyscy oszukują - mówi Hałubek. - Pod pokładem mają przykładowo trzy tony ryby, ale do dziennika wpisują tylko jedną. Na brzegu czeka już odbiorca z dostawczym samochodem. Ładują cały towar, wypisują fakturę, normalnie na trzy tony, a szyper dostaje pieniądze do ręki - ok. 5,5 tys. zł za tonę.

Dziennik połowów to zasłona dymna na wypadek, gdyby w porcie czekał inspektor straży rybackiej. Tyle że nie czeka.

- Nikt się do limitów nie stosuje, więc kontrolerzy też to sobie już odpuścili - mówi Hałubek. - Jeszcze kilka lat temu kontrolowali te limity. Szły łapówki. Teraz już tego nie ma, bo wszystkich polskich rybaków musieliby postawić przed sądem, a żadna władza nie chce mieć na głowie takiego problemu.

Teoretycznie za lewe połowy inspektorzy straży rybackiej mogą nałożyć na rybaka nawet 110 tys. zł kary. O tym, że kary zostały na kogokolwiek nałożone, nie słyszano w żadnym z rybackich związków. Po prostu ich nie było.

Potrzeba nowych limitów

Handel dorszem to ogromny biznes, według nieoficjalnych szacunków Stowarzyszenia Przetwórców Ryb wart miliard złotych rocznie. W ministerstwie rolnictwa zarejestrowanych jest około 500 tzw. punktów pierwszej sprzedaży ryb. To małe firmy, które zajmują się odbieraniem ryb od rybaków prosto z kutra i dostarczaniem ich do przetwórni. Około 80 proc. dorszy, które wożą, złowiono nielegalnie.

- Ryba nie ma wypisane na czole, czy pochodzi z limitu, czy nie, ale faktycznie jest to zbiorowe oszustwo - przyznaje Jerzy Safader, prezes Stowarzyszenia Przetwórców Ryb, jednocześnie właściciel przetwórni. - Limity połowowe to lipa. Wszyscy się nawzajem oszukujemy i zarazem ośmieszamy. Już najwyższy czas, żeby ujawnić rzeczywiste połowy. Ani my, ani rybacy nie chcemy gwałcić unijnych przepisów, tyle że zaniżone limity nas do tego zmuszają. Trzeba określić nowe.

Oprócz 500 małych prywatnych punktów pierwszej sprzedaży ryb na polskim Wybrzeżu funkcjonuje od niedawna pięć dużych państwowych punktów. Największym z nich jest Aukcja Rybna w Ustce. Jak i cztery pozostałe, powstała za pieniądze z unijnego programu PHARE.

- To paranoja: Unia dała pieniądze na uruchomienie nowoczesnych punktów sprzedaży, a jednocześnie z powodu niskich limitów punkty nie są rentowne - mówi Michał Wawryn, prezes Aukcji Rybnej. - Możemy przyjmować tylko ryby legalnie złowione, a to ciągnie nas w dół.

Wawryn pół żartem, pół serio rzuca pomysł, jak rozwiązać problem: - Niech przez państwowe punkty przechodzi ryba legalna, a przez prywatne ta nieraportowana. Dla prywatnych firm ryby z limitu to niewielki procent zysków, a dla nas być albo nie być.

- To kpina, w ten sposób podzielilibyśmy odbiorców ryb na tych dobrych i tych, co kradną, nikt na to nie pójdzie - odpowiada Jerzy Safader. - Problem aukcji w Ustce polega na tym, że jest ona za duża. Zbudowano molocha, który, nawet biorąc całą legalną rybę, nie wyjdzie na swoje.

- Komisja Europejska doskonale zdaje sobie sprawę, że kwoty dorsza są przeławiane na dużą skalę - mówi Zbigniew Karnicki, wicedyrektor Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. - Komisja nie ma jednak instrumentów, aby zmusić państwa nadbałtyckie do ścisłego kontrolowania połowów limitowanych. Zgłosiliśmy pomysł na rozwiązanie problemu: znacznie zwiększyć limity połowowe na dorsza, a jednocześnie wydłużyć okresy ochronne. Rybacy będą mogli legalnie łowić więcej, a jednocześnie stado będzie lepiej chronione, bo będą rzadziej wypływać w morze.

Nie tylko Polacy kombinują

Dorszowe limity przekraczają nie tylko polscy rybacy. Według oficjalnych danych szwedzkiego urzędu ds. rybołówstwa, ich flota rybacka składa się z 1852 jednostek. Limit połowowy na dorsza, który w przypadku Szwecji jest niemal identyczny jak polski, dzielony jest między 531 kutrów. Co robi pozostałe 1300 szwedzkich załóg? Oficjalnie stoją w porcie i nie wypływają w morze.

- Doskonale wiemy, że tak nie jest, mamy stały kontakt ze szwedzkimi rybakami - mówi Grzegorz Hałubek. - Wszystkie ich kutry pływają i łowią. Te 531 jednostek dzieli między siebie cały limit, a pozostali mogą łowić, ile chcą - bo nikt ich nie kontroluje. Działają w całkowicie szarej strefie, nie prowadzą żadnych raportów. Nominalnie stoją w porcie.

- W każdym nadbałtyckim kraju dorszowe limity są przekraczane, najwięcej rzeczywiście w Polsce i Szwecji - przyznaje Zbigniew Karnicki. - Zupełnie nie wiadomo, jak sprawa wygląda w Rosji. Unia Europejska negocjuje z nią właśnie limity połowowe.

Jak zwiększyć limity

Niskie limity na dorsza wynikają z konieczności ochrony gatunku. Organizacje ekologiczne od lat alarmują Komisję Europejską, że populacja dorsza na Bałtyku się zmniejsza z powodu intensywnej eksploatacji.

- To nieprawda, my, rybacy, najlepiej wiemy, że ryby jest sporo - mówi Hałubek.

Rzeczywiście: oficjalne dokumenty Unii Europejskiej mówią , że zasoby dorsza na Bałtyku systematycznie rosną.

- To dlatego, że świadomość rybaków znacznie się w ostatnich lata zwiększyła - nie wyławiamy narybku, tylko dojrzałe sztuki. Inaczej niż duże jednostki wypływające na połowy przemysłowe, tak zwani paszownicy - mówi Hałubek. - To oni sieją na Bałtyku prawdziwe spustoszenie.

Przemysłowych połowów paszowych na Bałtyku dokonują głównie Duńczycy i Szwedzi. Ogromnymi sieciami o bardzo drobnych oczkach wyławiają wszystko jak leci, od dna po powierzchnię morza.

- Paszownicy łowią szprota i śledzia, ale przy takiej metodzie połowów w ich sieci wpada też bardzo dużo młodego dorsza - przyznaje Karnicki. - Gdyby zakazać tego typu połowów, można by spokojnie podnieść limity dla kutrów łowiących dorosłe dorsze. Polska już kilkakrotnie podnosiła na posiedzeniach Komisji Europejskiej problem połowów przemysłowych, domagając się zakazu. Nasze propozycje jednak zbojkotowali Szwedzi i Duńczycy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.