Prewencja zabije internet

Podróbki i nieautoryzowane treści w internecie są problemem. Ale skupiając się na ochronie własności intelektualnej, tracimy z pola widzenia tak ważne wartości jak kreatywność i żywa nieskrępowana kultura. Zwiększona kontrola je zabije - mówi Alek Tarkowski, socjolog nowych mediów i technologii, doktorant w Szkole Nauk Społecznych IFiS PAN

Zaczyna się toczyć wielka dyskusja o zakresie odpowiedzialności serwisów internetowych za bezprawne treści, jakie zamieszczają tam ich użytkownicy - mówił tydzień temu w "Gazecie" Xawery Konarski, specjalista od prawa internetu. Dziś niemal na całym świecie obowiązuje model taki, że właściciele serwisów nie odpowiadają za to, co umieszczają na ich witrynach internauci, dopóty, dopóki nie zostaną zawiadomieni o tym, że jakieś treści łamią prawo. Dopiero wtedy muszą zablokować do nich dostęp.

W USA toczą się jednak dwa duże procesy sądowe wymierzone w tę zasadę. Firma medialna Viacom wytoczyła proces serwisowi YouTube (i jego właścicielowi firmie Google) za to, że na YouTube.com można znaleźć mnóstwo materiałów wideo rozpowszechnianych tam bez zgody właścicieli praw autorskich. Mimo, że YouTube usuwa je po otrzymaniu zgłoszenia, internauci wciąż ładują nowe pliki.

Na dniach spodziewane jest orzeczenie w procesie, który firma Tiffany wytoczyła serwisowi eBay.com za to, że 95 proc. biżuterii Tiffany na aukcjach było podróbkami (sprawę opisaliśmy w marcu w "Gazecie"). Także eBay usuwa wszystkie aukcje naruszające czyjś znak towarowy - jeśli ktoś mu je zgłosi. Ale na miejsce usuniętych ofert natychmiast pojawiają się nowe podróbki, czasem oferowane przez te same osoby. Dlatego Tiffany uważa, że obecny mechanizm nie działa i chce, aby sąd nakazał eBay'owi (który zarabia na prowizjach i opłatach za aukcje) filtrowanie wystawianych przedmiotów i eliminowanie z góry podróbek. A takie orzeczenie oznaczałoby dla serwisu niespotykany dziś obowiązek stosowania prewencji.

Dlatego zdaniem specjalistów wyrok w tej sprawie będzie miał bardzo duże znaczenie dla serwisów aukcyjnych i całej branży internetowej. - Tiffany wybrał właściwą drogę. Zakres odpowiedzialności serwisów internetowych powinien być większy, bo internet jest dziś inny niż wtedy, gdy kształtowało się prawo w tej kwestii - mówił mec. Konarski.

Dziś prezentujemy odmienny głos w tej sprawie.

Tomasz Grynkiewicz, Zbigniew Domaszewicz: Koncerny medialne co krok przekonują, że na swobodnej wymianie treści w internecie tracą miliony, jeśli nie miliardy dolarów

Alek Tarkowski: W rzeczywistości kalkulacja strat i zysków jest bardzo trudna. A alarmistyczne dane dotyczące szkodliwości nieautoryzowanej wymiany treściami okazują się nierzetelne. Niedawno wyszło na jaw, że w badaniu zamówionym w 2005 r. przez MPAA [stowarzyszenie reprezentujące amerykański przemysł filmowy] trzykrotnie zawyżono skalę strat, jakie z tytułu ściągania filmów z sieci przez studentów ponoszą studia hollywoodzkie. To istotne, bo dane z tego rodzaju badań są uwzględniane przy tworzeniu prawa - w Stanach wspomniane statystyki były wykorzystywane przy lobbowaniu w Kongresie.

Nikt jednak nie udowodnił, że na każdym nieautoryzowanym egzemplarzu obejrzanego filmu czy na każdej płycie ściągniętej z sieci producent rzeczywiście traci.

Z drugiej strony nie ma też jasnej formuły, jak obliczyć, ile dany artysta zyskał na tym, że jego dzieła są rozpowszechniane w internecie i stają się coraz popularniejsze. Dwa miesiące temu ktoś w szeregu serwisów umieścił wideo z nagraną trzydzieści lat temu i w dużej mierze zapomnianą piosenką "Jozin z Bazin". Od tego czasu na samym tylko YouTube klip obejrzano prawie 10 milionów razy. A twórcy piosenki odwiedzili Polskę i zapewne będą gośćmi na niejednym letnim festiwalu. Choć najprawdopodobniej nikt nie otrzymał wynagrodzenia za miliony odtworzeń piosenki, a byłaby to zapewne suma znacząca, to skorzystali zarówno oni, jak i właściciele praw do utworu oraz my wszyscy.

Co proces eBay'a ma coś wspólnego z Józkiem z bagien?

W obu przypadkach - i biżuterii Tiffany'ego, i filmów na YouTube - chodzi o własność intelektualną. A obecne procesy sądowe mogą doprowadzić do tego, że następny "Jozin z Bazin" nie będzie miał już szansy pojawić się w sieci.

Dlaczego?

Podróbki i nieautoryzowane treści w internecie na pewno są problemem. Pytanie, czy odpowiedzialność za jego rozwiązanie musi leżeć po stronie pośredników.

Badacze mediów od dawno mówią o tym, że w internecie brakuje "gatekeepera", instytucji odpowiedzialnej za selekcję treści przed ich publikacją. Tradycyjnie takim "gatekeeperem" był redaktor i wydawca - którego, jak wiadomo, brak w momencie wrzucania jakiejś treści np. na YouTube. Przyjęto model obowiązujący tak w Polsce, jak i w USA, zgodnie z którym w serwisach internetowych dokonuje się selekcji, ale już opublikowanych materiałów. Zmiana tego modelu nie jest sprawą błahą. A proces Tiffany przeciw eBay to właśnie próba uczynienia z sieciowego pośrednika - jakim jest serwis aukcyjny - takiego strażnika, "gatekeepera".

Jeśli taki obowiązek zostanie przerzucony na właścicieli serwisów, staną przed zadaniem praktycznie niewykonalnym - ustaleniem praw do nieskończonej niemal liczby filmów, utworów muzycznych i przedmiotów udostępnianych przez internautów.

Załóżmy, że tak się stanie: sąd uznaje, że eBay ponosi odpowiedzialność za sprzedaż podróbek, a YouTube - za to, że internauci bezprawnie publikują teledyski czy fragmenty programów telewizyjnych.

Można sobie wyobrazić, że pośrednicy sieciowi przenieśliby te obowiązki na użytkowników. A w proces publikowania treści w internecie niemal za każdym razem musieliby być zaangażowani prawnicy, specjaliści od praw autorskich. Dotyczyłoby to też muzyki wrzucanej do sieci przez niezależnych artystów i zdjęć umieszczanych przez zwykłych internautów w serwisach fotograficznych. Za każdym razem właściciel serwisu musiałby przyjąć, że treść może naruszać czyjeś prawa autorskie, a internauta musiałby udowodnić, że jest inaczej. Skutek tego jest przewidywalny - w USA mówi się w takich wypadkach o prawnym "efekcie chłodzącym" (chilling effect). To sytuacja, w której ryzyko procesu sądowego skłania ludzi do samocenzury i w efekcie dochodzi do ograniczenia swobody wypowiedzi. Wielokrotnie groźba kosztownego procesu "uciszyła" twórców, mimo że wykorzystywali cudze prawa autorskie w granicach prawa. Zwiększona kontrola spowoduje, że bogata dzisiaj kultura sieciowa może wkrótce przypominać relatywnie monotonne ramówki stacji telewizyjnych.

Czyli pozostaje przymykać oko na łamanie prawa? Pogodzić się z tym, że w internecie nie respektuje się praw własności intelektualnej?

Na pewno trzeba szukać nowych modeli biznesowych i kulturowych, które uporządkują obecny chaotyczny obieg treści. Surowe mechanizmy prawne nie są jednak jedynymi rozwiązaniami, a już na pewno nie najbardziej skutecznymi.

Na szali mamy z jednej strony własność intelektualną, a z drugiej kreatywność i wyjątkową różnorodność kultury sieciowej. Dużo silniej słychać dziś głosy opowiadające się za ochroną tej pierwszej niż za wspieraniem tej drugiej. Nie chodzi oczywiście o to, by w imię rozkwitu kultury zezwolić na dowolne naruszenia cudzych praw autorskich. Jednak grozi nam raczej sytuacja odwrotna - skupiając się na ochronie własności intelektualnej, tracimy z pola widzenia wartość, jaką stanowi kreatywność i żywa, nieskrępowana kultura.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.