Koniec z totolotkiem przy wybieraniu rad nadzorczych

Po wpadce z Totalizatorem Sportowym Ministerstwo Skarbu chce wiedzieć więcej o przeszłości kandydatów do rad nadzorczych spółek z udziałem państwa.

Powołana przez ministra skarbu komisja konkursowa niezbyt dokładnie prześwietliła przeszłość zawodową kandydatów do rady nadzorczej Totalizatora. W efekcie na krótką listę zakwalifikowała osoby, które nie powinny się tam znaleźć.

Byłemu dyrektorowi w Ministerstwie Finansów Markowi Oleszczukowi NIK zarzuca niedopełnienie obowiązków, bo podpisał długoterminowe umowy niekorzystne dla Totalizatora Sportowego (TS). Innym kandydatem był Andrzej Zakrzewski, były główny księgowy TS, któremu zarzucono wypłatę nieuzasadnionych premii. Kolejny to Piotr Staroń - jako członek komitetu inwestycyjnego Totalizatora brał udział w podpisaniu umowy na zakup obligacji, na których firma miała stracić kilkadziesiąt milionów złotych.

Gdy krótka lista zawisła na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu, w resorcie rozdzwoniły się telefony. Dziennikarze "Trybuny" i pracownicy Totalizatora poinformowali o zastrzeżeniach wobec kandydatów do rady.

- To nie była dobra lista, dlatego zleciłem przygotowanie nowej - przyznaje nadzorujący Totalizator wiceminister skarbu Michał Chyczewski.

Wymogi wobec kandydatów do rad są ogólne: muszą mieć wyższe wykształcenie ekonomiczne lub prawne, kilkuletnie doświadczenie na stanowiskach kierowniczych w dużych firmach i znać zasady funkcjonowania spółek. - Zgodnie z zasadami naboru kandydaci nie musieli przesyłać nam szczegółowego CV - broni komisji konkursowej Chyczewski. - Teraz będziemy wymagać dokładnych informacji na temat przeszłości zawodowej chętnych do rad nadzorczych - zapowiada.

Wiceminister uważa, że procedura jawnego naboru się sprawdziła. - Gdy krótka lista kandydatów trafia do internetu, instytucje i osoby prywatne mają tydzień na zgłaszanie zastrzeżeń. W tym przypadku to zadziałało - podkreśla.

Jednak Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha uważa, że dziennikarze i pracownicy spółki nie powinni wyręczać urzędników w sprawdzaniu kandydatów do rad. - Ministerstwo nie powinno czekać na donosy obywatelskie. Tej wpadki można było uniknąć. Wystarczyło wpisać nazwiska kandydatów do wyszukiwarki internetowej, żeby poznać ciemne strony ich karier.

Chyczewski uważa, że internet nie może być źródłem dla komisji konkursowej: - Informacje tam zamieszczone nie zawsze są prawdziwe. Jest pytanie, czy komisja powinna bazować na dokumentach przedstawionych przez kandydatów, czy też ma prowadzić własne śledztwo?

Sadowski podkreśla, że wykorzystując informacje z internetu, komisja mogłaby prosić Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego o sprawdzenie kandydatów, albo sama przepytać ich o zastrzeżenia NIK czy postępowania w prokuraturze. - Ta wpadka pokazuje, jak słabym właścicielem jest skarb państwa, który nie potrafi stworzyć procedur, żeby wybrać jak najlepsze rady. W prywatnej firmie nikt by się nie zastanawiał, czy internet może być źródłem informacji, czy nie. Jedyną receptą na tę chorobę jest prywatyzacja - uważa Sadowski.

Andrzej Nartowski, prezes Polskiego Instytutu Dyrektorów promującego zasady ładu korporacyjnego w spółkach, dodaje: - Żadne procedury nie są doskonałe. Na końcu każdego systemu jest człowiek. I to on powinien wykazać się inwencją, żeby jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Jak widać, pracownicy resortu skarbu niezbyt przyłożyli się do pracy.

To była pierwsza wpadka podczas konkursów do rad nadzorczych po wprowadzeniu jawnych zasad naboru do władz spółek. Od grudnia minister skarbu rozpisał już konkursy w ponad 70 firmach.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.