W sklepach atakują nas buble

Lalki Barbie grożące perforacją jelita. Zestawy do makijażu z chromem i ołowiem. Samochody bez działających hamulców. Samozapalające się zmywarki do naczyń. Czy sklepy sprzedają nam tandetę groźną dla życia i zdrowia?

Jeszcze do niedawna lalki Barbie czy zestawy Polly Pocket kojarzyły się polskim rodzicom z może kiczowatymi, ale raczej bezpiecznymi zabawkami dla dzieci. Kilkanaście dni temu, gdy koncern Mattel poinformował, że mogą być groźne dla najmłodszych. Trójka dzieci po połknięciu zbyt słabo przymocowanych magnesików - będących częścią zabawek - trafiła do szpitala. Niebezpiecznych zabawek tylko w Polsce jest 165 tys., na całym świecie Mattel wycofał ich aż 18 mln.

Paradoksalnie "Barbie skandal" to dalszy ciąg czarnej serii chińskich fabryk oskarżanych ostatnio o produkcję toksycznych bubli. Wcześniej UOKiK ostrzegał np. przed chińskimi zestawami do makijażu dla najmłodszych (zawierały chrom i ołów). W marcu tysiące amerykańskich psów i kotów zdechły po zjedzeniu chińskiej karmy (z dodatkiem przemysłowej melaminy). Kilka dni temu rząd Nowej Zelandii zapowiedział z kolei śledztwo w sprawie importowanych z Chin ubrań dziecięcych (poziom formaldehydu w odzieży przekraczał normy aż 900 razy!).

MP3 psuje się najczęściej

- Nawet znane marki nie są już gwarantem jakości, jak kiedyś - wzdycha Artur Adamowicz z sieci sklepów z elektroniką Electro World. - Teraz prawie wszystko robi się w Chinach. Produkty są takie same, przyczepia się do nich tylko inne etykiety. Telewizory plazmowe robi się bodaj w trzech miejscach na świecie. Jak jedna z fabryk wypuściła wybuchające baterie, problemy miało od razu ze 30 producentów laptopów. Bo wszyscy brali baterie z jednego miejsca.

Co ciekawe, coraz więcej sprzedawców twierdzi, że awaryjność sprzętu ciągle rośnie. - Być może jednym z powodów jest coraz zwiększa złożoność produktów, coraz większa liczba podzespołów elektronicznych - zastanawia się Tomasz Siedlecki z firmy EURO-Net (właściciela sieci sklepów RTV Euro AGD).

Jak często klienci przychodzą z reklamacją? Tą wiedzą producenci nie chcą się chwalić. Jak odpowiedział nam rzecznik Samsunga, "sprawa jest śliska". Bardziej rozmowni są handlowcy. Twierdzą, że przeciętny sklep jest odwiedzany przez rozczarowanych klientów średnio 20 razy dziennie, duże sklepy ok. 40.

W sieciach Media Markt oraz Saturn średni wskaźnik awaryjności (liczba reklamacji w porównaniu z liczbą sprzedanych sztuk) dla domowej elektroniki wynosi od 1,5 do 2,5 proc. Przy AGD - lodówki, pralki - waha się on od 1 do 2 proc. Znacznie więcej osób skarży się za to na sprzęt foto - od 2 do 3 proc. - i komputery - nawet 5 proc.

Te liczby mogą być jednak zaniżone. Siedlecki wyjaśnia, że sklepy nie są bowiem jedynym adresatem reklamacji (a bardziej konkretnie zgodności towaru z umową). Klienci mogą zgłaszać się bezpośrednio do producenta lub serwisów gwarancyjnych.

Co psuje się najczęściej? - Odtwarzacze MP3 - nie ma wątpliwości Siedlecki.

Wioletta Batóg z Media Saturn Holding (Media Markt oraz Saturn) do tej pory wspomina problemy, jakie jej firma miała z gwiazdkową promocją tego typu sprzętu. Ponad jedna trzecia odtwarzaczy była wadliwa. Kontrakt na dostawy został zerwany, klientom wymieniono sprzęt.

Samochody bez hamulców

Pół biedy, gdy produkt tylko się zepsuje. Gorzej, jeśli producent wypuszcza bubel, który zagraża życiu bądź zdrowiu użytkownika. Zgodnie z polskim prawem powinien niezwłocznie powiadomić Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. - Około 70 proc. zgłoszeń pochodzi od producentów aut - twierdzi Dariusz Łomowski z UOKiK. Na liście zgłaszających jest właściwie większość motoryzacyjnych marek od Fiata, przez Renault, Skodę, Forda, Toyotę, aż do Saaba, Jaguara i Mercedesa.

Liczba potencjalnych usterek nieświadomego kierowcę może doprowadzić do bólu głowy. Pod koniec lipca Citroën poinformował, że w niektórych autach serii C4 mogą wysiąść hamulce. Problem dotyczy prawie 3 tys. samochodów. Kilka dni wcześniej Peugeot Polska ostrzegł, że ze względu na problemy z ABS i ESP zapalić się może ponad 4,5 tys. peugeotów 307.

W niektórych mercedesach benz atego możliwa była awaria oświetlenia, poduszki powietrznej, układu sygnalizacji lub zwarcie przewodów elektrycznych, w fordach S-Max oraz galaxy przez wadliwie zamontowane podgrzewane szyby spłonąć mogła tapicerka, a w oplach corsa D felerny element wahacza groził, że kierowca utraci panowanie nad pojazdem.

Niebezpieczeństwa czyhają nie tylko w samochodzie. Na początku sierpnia koncern Philips ostrzegał przed ponad tysiącem swoich urządzeń wielofunkcyjnych (drukarka, kopiarka, skaner, faks) Philips Crystal, którego jeden element mógł się stopić bądź zapalić. Pod koniec czerwca przed samozapłonem zmywarek Zanussi, Electrolux oraz AEG ostrzegał Electrolux. Niebezpieczne są nawet meble. Rok temu przed 24 tys. swoich sof i foteli ostrzegała Ikea. Przy rozkładaniu bądź składaniu mebla można było przytrzasnąć sobie palce.

Co grozi producentowi

Każda firma, która dowie się, że jej produkt ma niebezpieczne wady, a nie informuje o tym UOKiK, może dostać karę do 100 tys. zł. UOKiK jak na razie nie nałożył jej jednak na żadnego przedsiębiorcę. Powód? Duże światowe marki, gdy odkrywają, że ich produkty są niebezpieczne dla ludzi, w obawie przed sądowymi pozwami szybko uszkodzone elementy wymieniają.

Znacznie gorzej jest w Polsce z produktami, które po prostu się psują. Według rozmówców "Gazety" nawet największe firmy oszczędzają na serwisie. - Mamy teraz niezły kłopot z jednym z najbardziej znanych i renomowanych producentów ekspresów do kawy. Naprawia je miesiącami, a klienci pretensje do kogo mają? Do nas - opowiada przedstawiciel sieci handlowej.

Za złą jakość swoich wyrobów producenci rzecz jasna płacą czy to zerwanymi kontraktami ze sklepami, czy czystą gotówką. Mattel za wycofanie swoich zabawek zapłacił 30 mln. dol.

Takie wpadki grożą jednak znacznie wyższą karą niż pieniądze - utratą wiarygodności. Doskonale wiedzą o tym Chińczycy. Właśnie rozpoczęli kampanię mającą poprawić wizerunek Chin jako eksportera. Pierwszy z planowanych programów telewizji chińskiej został nadany w ubiegłą niedzielę przez kanał ekonomiczny centralnej telewizji chińskiej. Wystąpił w nim dyrektor rządowego Biura ds. Nadzoru Jakości, Inspekcji i Kwarantanny Li Changjia. - Jestem tu, by powiedzieć wam: miejcie zaufanie do artykułów "made in China" - oświadczył.

Problem jednak nie polega na tym, czy w takie zapewnienia uwierzą Chińczycy, ale miliardy konsumentów na całym świecie, którzy każdego dnia sięgają po pochodzące z Azji wyroby.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.